sobota, 19 grudnia 2015

Epilog: Long, beautiful life

Gdyby kiedyś ktoś powiedział mi, że będę tym człowiekiem, kim jestem dziś, zaśmiałabym się mu prosto w twarz. Gdybym tylko wiedziała, że to wszystko tak się zakończy… W ciągu wszystkich tych miesięcy, tygodni, dni spędzonych przeze mnie w LA zmieniło się tak wiele. Mogę z całą szczerością powiedzieć, że jestem wdzięczna wszystkim, którzy przyczynili się do mojego szczęścia. Kurs i przyjaciele nauczyli mnie wiele, jednak zdecydowanie trzy razy tyle nauczyłam się wyłącznie dzięki Jaredowi.

Nie mogłam uwierzyć, że przypadek sprawił, iż znaleźliśmy się na swojej drodze. Gdziekolwiek zostało zapisane nasze przeznaczenie: przez ludzi, kosmitów czy kogo- lub cokolwiek innego, nie mogło być aż tak proste. W pogoni za marzeniem wyjechałam z Madrytu, a Jared… On swoje marzenia spełnił, odnosząc sukces w tak wielu dziedzinach.

Cóż… moje życie teraz stało się zupełnie inne. Kto by się spodziewał, że poślubię tego mężczyznę? Po co ja się nawet pytam, skoro wiem, że wszyscy?

Uśmiechnęłam się ciepło, wspominając chwile, które spędziliśmy razem, przygotowania do uroczystości, nasze wspólne wieczory tuż przed zmianą stanu cywilnego, niezwykle kameralne wesele – Jared głośno – dosłownie - protestował przed hucznym przyjęciem. Im mniej szumu, tym lepiej.

Powiedzmy sobie szczerze, wymagało to od nas sporo poświęcenia, no i również akceptacji każdej ze stron, jednak ostatecznie zdecydowaliśmy się wziąć ślub na jednej ze spokojniejszych plaż, z dala od Malibu i Venice Beach. Na pomoście, praktycznie przy samym jego końcu, symbolicznie miało to oznaczać definitywne połączenie dwóch różnych światów – mojego i Jareda. Chodziło też o względy czysto praktyczne, ponieważ nie chciałam zniszczyć przepięknej spódnicy, którą wybrałam na ten wyjątkowy dzień.

Kiedy tata prowadził mnie do ołtarza – a właściwie podestu dla kogoś z urzędu stanu cywilnego – czułam się przedziwnie. Żołądek wyczyniał dzikie harce i choć nie trzęsły mi się nogi, to jednak obawiałam się, że gdyby nie jego uścisk dłoni, przewróciłabym się już dawno temu. Włosy miałam rozpuszczone z kilkoma kryształowymi spinkami, którymi spięte były niektóre kosmyki po bokach, wszystko było tak bardzo idealne. Tak oczekiwane.

Suknię kupiłyśmy prawie pół roku wcześniej z mamą, do której specjalnie poleciałam do Madrytu. Nie podobały mi się modele sukienek z LA, choć Emma z Dianą zabrały mnie do kilku różnych salonów: Katie May, Aria, Terani Couture, proponując niezliczone możliwości: suknie syreny, haftowane, gładkie, falbaniaste, zdobione, ze wszelkimi dodatkami, welonami, pelerynami… Cóż, amerykańska moda ślubna absolutnie nie przypadła mi do gustu, choć byłyśmy nawet u Carlene, która ostatecznie interweniowała w samym salonie Kleinfeld’a w Nowym Jorku, u jednego z najlepszych doradców w całej amerykańskiej branży ślubnej, Randy’ego, jak i jego współpracownic.

Kiedy zadzwoniła do mnie, że jesteśmy umówione na konsultację, stwierdziłam, że kupię bilety na samolot i polecimy tam. Nic tak właściwie nie stracę, a mogę zyskać wymarzoną suknię ślubną. Jared nie oporował: sam też był w samym centrum tornada, ponieważ przygotowywał jakąś niespodziankę, widziałam na liście, że jeszcze nie był u krawca na przymiarkach garnituru na ślub… Choć Carlene przyznała, że mógłby jechać z nami, wiedziałam, że nic nie powstrzyma go przed podglądaniem, jaką suknię wybiorę, a to przecież przynosi pecha. Nie jestem przesądna, ale pewnych zwyczajów nigdy się nie łamie. Doradził mi jedynie, żebym zarezerwowała sobie pokój w The Bowery Hotel, bo sprawdził już wielokrotnie to miejsce i jest naprawdę wygodne.

Poprosiłam Connie, czy mogłaby polecieć ze mną, ponieważ nie chciałam opierać się wyłącznie na opinii Carlene; od powrotu z trasy spędzałyśmy wspólnie minimum jeden dzień w tygodniu, gotując, rozmawiając, poznając się lepiej – więc wiedziała, czego tak naprawdę pragnę. Bardzo się ucieszyła, stwierdzając, że w ten sposób połączymy przyjemne z pożytecznym, a ona pokaże mi co nieco w tym mieście. Babski weekend. Tak to nazwała; choć babski weekend miał czekać mnie i dziewczyny, które zaprosiłam na swój wieczór panieński. W Hiszpanii skończyłoby się to hałaśliwą paradą przez pół miasta i imprezie w klubie do wczesnego ranka – bo tak wyglądała właśnie despedida de soltera – a potem nie byłabym w stanie nawet ruszyć się z łóżka w dzień własnego ślubu.

Kiedy weszłyśmy do salonu, było w nim mnóstwo kobiet, które albo siedziały na sofkach, czekając na konsultację, albo już z pokrowcami w rękach – niektóre przerastały moje oczekiwania… Były takie ogromne, tak bardzo wypchane najróżniejszymi materiałami… Carlene szła za nami, a Constance ścisnęła moją rękę w geście wsparcia. Jak dobrze, że ją tutaj miałam… Podeszłam do recepcji, zostawiając za sobą moje towarzyszki.

- Dzień dobry, witam w salonie Kleinfeld, w czym mogę pomóc? – recepcjonistka w czarnej sukience uśmiechnęła się szeroko.
- Miałam umówioną konsultację, dwa tygodnie temu dzwoniła moja stylistka.
- Jak się pani nazywa?                                                                                                             
- Nia Fallon.
Kobieta wklepała coś do komputera na niewidocznej dla mnie klawiaturze, uśmiechając się.
- Tak, wszystko się zgadza. Za chwileczkę poproszę pani konsultantkę. Proszę, niech pani usiądzie, napiją się panie czegoś? – zauważyła, jak Carlene i Connie rozglądają się nieco nerwowo dookoła.
- Nie, dziękujemy.
- Proszę poczekać, za chwilę przyjdzie Sarah.

Usiadłyśmy, a ja nerwowo zaczęłam się rozglądać. Ta sytuacja była dla mnie tak nowa, że nie umiałam zachować spokoju. Trzęsły mi się nogi, miałam mokre ręce, więc kiedy Connie wyciągnęła w moim kierunku swoją, szepnęłam:
- Mogę po prostu się przytulić?

Matczyny uśmiech, jaki zagościł na jej twarzy, był dla mnie jak najgłośniej wypowiedziane słowo przyzwolenia. Trwałyśmy tak przez chwilę, kiedy podeszła do nas ciemnoskóra kobieta w eleganckim, czarnym kostiumie.

- Dzień dobry, nazywam się Sarah Velasquez - Moscari, jestem konsultantką. Która z pań to Nia?
Uśmiechnęłam się do niej szeroko, wstając.
-To ja.
- Kogo przyprowadziłaś ze sobą?
- Moją przyszłą teściową, Constance i stylistkę, Carlene. – wskazałam na siedzące obok siebie kobiety, które również wstały. Afroamerykanka poprowadziła nas w stronę małego korytarza, w którym stały krzesła, lustro oraz niewielki, okrągły podest.
- W takim razie panie proszę, aby poczekały cierpliwie przed garderobą, a ciebie, Nia, zapraszam do środka. Za chwilę wrócimy.

Za białymi drzwiami znajdowało się duże lustro, praktycznie na całą ścianę, drążek na ubrania, wieszaki, dwa krzesła, maleńka szafka i wiszący szlafrok. Skromnie, ale widać było, że ze smakiem.

- Dobrze, Nia. Skoro jesteśmy same, opowiedz mi o twoim narzeczonym i ślubie.
- Znamy się z Jaredem od ponad roku, jakieś piętnaście, szesnaście miesięcy. On zajmuje się sztuką, komponuje i pisze teksty, rysuje i reżyseruje, a ja jestem fotografem, ale również maluję. Mieszkamy razem w Los Angeles, tam też się poznaliśmy w czasie mojej pracy. Nie wiem jeszcze, gdzie zdecydujemy się wziąć ślub, zastanawialiśmy się nad różnymi lokacjami: ogrodem, plażą, może w urzędzie lub sali weselnej. Wszystko zależy od możliwych terminów, bo oboje zgadzamy się, że ceremonia może odbyć się dopiero na wiosnę. Ponieważ pochodzę z Madrytu i tam również odbędzie się druga część ceremonii, chciałabym móc zabrać ze sobą suknię, mając pewność, że się nie zniszczy.
- Czy wcześniej mierzyłaś jakieś suknie?
- Byłam z przyjaciółkami w trzech salonach w Los Angeles: Arii, Katie May i Terani Couture. Poza tym Carlene próbowała też znaleźć coś, co będzie mi odpowiadało, jednak bezskutecznie. Nic mi nie pasowało, byłam bardzo sceptyczna względem ciężaru mierzonych sukni.
- Jaki jest twój ideał?
- Na pewno nie chcę być ubrana bardzo strojnie, to skromna ceremonia, więc zależy mi na tym, aby wyglądać jednocześnie elegancko, ale i tradycyjnie. Szukam też sukni, która podkreśli choć trochę moje kształty. Wykluczam na pewno naturalny jedwab.

Konsultantka trzymała w rękach niewielki notes i długopis, cały czas skrzętnie notując.
- Oczywiście. Jakieś koronki? Zdobienia? Może perły lub kryształki? W tym sezonie królują wszywane w gorsety i spódnice kryształki Svarovskiego, rozpraszające światło; wydaje się wtedy, że suknia dodatkowo lśni.
- Bardzo zależy mi na rękawach, podobają mi się właśnie koronkowe, przejrzyste, delikatne. Choć z drugiej strony… Nie będąc pewną lokacji zależy mi na otwartych możliwościach. Chciałabym, żeby sama suknia była piękna i żeby zdobienia jej nie przyćmiły.
- Jakim budżetem dysponujesz?

No i stanęliśmy pod znakiem zapytania. W Los Angeles wszystkie suknie były o wiele droższe niż w Europie – oglądałam zawczasu katalogi hiszpańskiego Pronovias - bo i klientela nie należała do biednej, przynajmniej nie w salonach na Sunset, dokąd zabrała mnie Emma. Zresztą… markowe butiki to nie to samo, co salon, w którym jest znacznie większy wybór.

- Jeszcze nie wiem, nie mam porównania.
- Chodzi mi o górny limit. Zdarza się, że klientka zakochuje się w sukni, na którą jej nie stać. Staramy się unikać takich sytuacji, bo nie są komfortowe dla nikogo.
- Chyba nie mam limitu. Chcę, by była idealna. Chcę się w niej zakochać od pierwszego wejrzenia.
- Rozumiem. W takim razie teraz zejdę do magazynu i za chwilę wrócę z kilkoma modelami. Proszę, przebierz się – wskazała mi wiszący na wieszaku śnieżnobiały szlafrok - będzie ci znacznie wygodniej przymierzać kolejne suknie.

Siedziałam sama przez kolejne minuty w przymierzalni, przebierając się i czekając na Sarah. Musiała minąć dłuższa chwila, ponieważ wydawało mi się, że za drzwiami słyszę niecierpliwiącą się Carlene, a sekundę później Afroamerykanka weszła do garderoby z całym naręczem sukni.

- Moja pierwsza propozycja to model Madison James za 2899$.
Sarah wyciągnęła z półprzeźroczystego pokrowca długą do ziemi suknię, pomagając mi ją założyć. Stojąc boso, w samej bieliźnie i staniku bez ramiączek, białej, ale nie tej z Saint Tropez, którą planowałam ubrać na ślub, ostrożnie weszłam w suknię, a konsultantka pomogła mi ją spiąć z tyłu jakimś rodzajem klamry na plecach.
- Ten model ma wszyty zamek, podobnie jak większość magazynowych, ale cała suknia jest dwa rozmiary za duża, więc musiałam ją w ten sposób zapiąć. Dopiero kiedy panna młoda decyduje się na zakup, zamawiamy u projektanta całkowicie nowy model na wymiar. Co o niej myślisz?
Stanęłam przed lustrem, obracając się.
- Bardzo podoba mi się to, jak układa się spódnica, ale nie jestem przekonana do takiego kształtu dekoltu i tej koronki na dole.
- Chcesz się w niej pokazać?
- Chciałabym chociaż posłuchać, co sądzi Constance, to na jej opinii będę się opierała w największym stopniu.

Kiedy wyszłyśmy i stanęłam na czymś w rodzaju niewielkiego podestu, tak, aby widać było długość spódnicy, Connie zlustrowała wzrokiem strój. Nie widziałam zachwytu w jej spojrzeniu, rodzaju porozumienia, że to jest ten strój.
- Nie, ta nie pasuje, Wyglądasz jak kobieta, która po raz kolejny idzie do ślubu, a to przecież nieprawda. – pokręciła głową.
- Nie jestem fanką takiej ilości koronki. – zgodziłam się z nią. – Nie, ściągamy.
- Proszę bardzo. – Sarah otworzyła drzwi garderoby, pomagając mi zdjąć suknię, po czym założyć kolejną, wiszącą na drążku.
- Następna suknia to również Madison James za 2969$.
Przystanęłam przed lustrem, obracając się delikatnie. Miała odsłonięte plecy! Oj, z jednej strony to gratka dla Jareda, z drugiej pech, ponieważ nie będzie mógł bawić się w rozpinanie tych wszystkich drobnych guziczków…
- Jak ci się podoba?
- Spódnica jest idealna, ale wydaje mi się, że te ramiączka nie do końca mi pasują.
- Pokazujemy?
- Oczywiście.

Kiedy po raz kolejny wyszłyśmy, Carlene odezwała się jako pierwsza.
- Dobrze, że masz lekko zasłonięte ramiona, podoba mi się ten materiał. To tiul?
- Tak, na spódnicy, a pod spodem jest nieco organzy. Ramiona i obojczyki są przysłonięte organzą.
- Mi natomiast nie podoba się ten kolor paska. Jest zbyt wyrazisty i zupełnie nie pasuje do całości. – Constance skrytykowała dodatek, o którym sama miałam powiedzieć.
- Rzeczywiście, te kryształki przypominają mi trochę styl bling – bling, a nie taki mam cel.
- Zaproponuję system, dzięki któremu będzie łatwiej oceniać suknie. Nia, w skali od 1 do 10 powiedz, jak dobrze czułaś się w poprzedniej sukni? Zanotuję wszystko. Zsumujemy punkty, które każda z sukien dostanie. Poproszę również o ocenę tej.
- W poprzedniej… myślę, że około czterech, może czterech i pół. Ta, którą mam teraz… pięć.
- A panie? Również w tej skali.
- Trzy. – Constance nie miała złudzeń. – Ta cztery  i pół.
- Trzy i pół. Druga na cztery. – odpowiedź Carlene jasno pokazała mi, że nie powinnyśmy dążyć w tym kierunku.
- Rozumiem, w takim razie szukamy dalej. – kiedy weszłyśmy do garderoby, uśmiechnęła się, ściągając ze mnie sukienkę i wkładając ją do pokrowca. - Nie martw się. Czasami trochę to trwa, nim panny młode znajdą swój ideał. - widząc moją nietęgą minę, pocieszyła mnie. - Następny model jest bardzo zabudowany i odrobinę konserwatywny. To Sareh Nouri za 7800$.
- I jak? – spytała z nadzieją.
- Jestem zachwycona rękawami. Są przepiękne, czegoś takiego szukam, ale koronka na szyi mnie uwiera. Czy spódnica ma tren? – była nazbyt szeroka, jak na mój gust. – Nie czuję się w niej wygodnie, czy możemy ją zdjąć bez pokazywania?
- Ma tren, ale oczywiście można go usunąć. Oczywiście, to żaden problem. Pokażę ci podobny model Sareh w tej samej cenie.

Zdjęłam suknię, po czym założyłam kolejną, już czwartą. Nie wiem ile czasu zajmowały nam zmiany i ciągłe oceny. Każdą z sukien trzeba było założyć, zdjąć, pokazać się, porozmawiać, ocenić… Nie przypuszczałam że ten proces będzie taki uciążliwy. Nie lubiłam zakupów, gdybym mogła, ograniczyłabym się do absolutnego minimum, korzystając z tego, co już mam. Po części też dlatego oddałam swoją garderobę w ręce Carlene.
- Zdecydowanie za dużo koronki.
Kiedy wyszłyśmy, Connie pokręciła głową.
- Widzisz, jak bardzo ciągnie się po ziemi? Jeśli będziecie brali ślub na Hollywood Hills - było to jedno z miejsc, o których myśleliśmy - po jednym noszeniu nie będzie się nadawała do czegokolwiek. Nikt, nawet pralnia chemiczna jej nie doczyści. Trzy. Bo nie jest najgorsza, ale… mam wątpliwości.
- Ja myślę, że ten rękaw to nieco nieodpowiednia długość. Gdyby był płynący, to i owszem, jak w tej kawowej bluzce, Nia, ale tutaj za bardzo podkreśla ramiona. Cztery, dodatkowy punkt za gorset.
Pokiwałam głową.
- Ja dam pięć. Pod warunkiem, że uda się wygładzić tą spódnicę.
- Jeżeli szczególnie zależy ci na długich rękawach, możemy znaleźć koronkowe bolerko i dopasować je do sukni z gładką górą bez ramiączek. – zaproponowała. Hmmm, brzmiało nieźle. – Mam jeszcze jeden model do zaproponowania. Augusta Jones, za 2999$. Kiedy pokazała mi suknię, uśmiechnęłam się szeroko. Gdyby wziąć pod uwagę opcję z bolerkiem, ta suknia nadawałaby się wspaniale.
- Podoba się?
- Tak, to jest coś, co mogłabym wziąć pod uwagę.
- Mierzymy więc. – znów spięła na plecach klamrą zamki, wyczekując, aż dokładnie przejrzę się w lustrze. Kiedy jednak wyszłyśmy, usłyszałam:
- Absolutnie nie. - Carlene wyjęła z kieszeni phablet, chcąc mi chyba coś pokazać, ale kiedy uniosła go do góry, Sarah natychmiast ją powstrzymała.
- Proszę o nie robienie zdjęć ani nagrań podczas konsultacji. To zasada wprowadzona w naszym salonie ze względów bezpieczeństwa.
- Oczywiście. – wstała z miejsca, podchodząc do mnie. – Spójrz, pamiętasz, jak mierzyłaś w moim atelier tą sukienkę? Też miała dekolt w serce i uznałyśmy, że się nie nadaje. – pokazała mi zdjęcie jednej z sukienek letnich, które dobierałyśmy jeszcze przed trasą, w maju. Teraz był już początek listopada, na krześle leżała sterta moich ubrań: karmelowy sweter, gruba zimowa spódnica za kolano, botki, szal i nieodłączna peleryna w wydaniu zimowym, w której się zakochałam, a w Nowym Jorku i tak było zimniej niż w Kalifornii.
- Pamiętam. Nie no, jasne, ja też nie jestem przekonana do tego rodzaju gorsetu, nie do końca czuję się dobrze z tak ciętym materiałem. Dziękuję. Możemy to zdjąć?
- Oczywiście.

Kiedy wróciłyśmy do garderoby, Sarah dodała:
- Zaprezentowałam ci pięć modeli, które najbardziej spełniały założenia twojego opisu. Oczywiście, jest ich znacznie więcej, ale większość panien młodych pragnie  mnóstwa dekoracji, pereł, kryształów, wstążek; a w twoim wypadku one zupełnie się nie pojawiają, więc jest to dla mnie dość trudne zadanie. Z mojej strony to będzie wszystko, co mogę zaproponować na chwilę obecną, możliwe, że pojawią się wkrótce w nowej kolekcji inne suknie, które bardziej będą odpowiadały twojemu gustowi. Jeśli chciałabyś, mogę zaproponować ci dodatkowy termin spotkania za jakiś czas, kiedy będę mogła pokazać ci więcej modeli. Tak czy inaczej, dziękuję za współpracę.

Kiedy wychodziłyśmy z salonu, byłam wściekła. Zmarnowałyśmy dwie, nie, dwie i pół godziny na szukanie. Podobno według Carlene mieli dla mnie coś znaleźć. Nie, nie zawiniła konsultantka, to nie ona jest odpowiedzialna za to, do czego doszło. Cóż, przestawałam powoli wierzyć, że jeśli nawet i w takim wyspecjalizowanym salonie nie ma niczego dla mnie, pójdę przed ołtarz w sukience, tej błękitnej. Złamię standardy, co z tego? Też będę szczęśliwa. Liczy się przecież to, że łączymy się z kimś, kogo naprawdę kochamy, nie suknia.

W końcu zirytowałam się, że nie mogę mieć tego, czego pragnę – prostej sukni z kilkoma delikatnymi marszczeniami lub może warstwami na spódnicy, z absolutnym minimum dekoracji i jak najkrótszym trenem, lub nawet wcale, a do tego cieniutki jak pajęczyna welon, więc zamówiłam kolejne bilety na samolot i mówiąc Jayowi, że potrzebuję sama odwiedzić rodziców, wróciłam do Europy na kilka dni, spędzając ten czas z rodziną.

Mama pomogła znaleźć mi strój, jakiego pragnęłam w głębi serca w madryckim salonie Rosa Clará, choć pierwotnie protestowałam przed tym, by chodziła ze mną po salonach. Prawda była taka, że chciałam, by mój strój pozostał dla niej niespodzianką. Oczywiście moja siostra nie mogła przepuścić tej okazji, więc również zabrała się z nami. Tata… chociaż proponowałam mu, żeby pojechał z nami i chociaż obejrzał strój, w jakim chciałabym, by poprowadził mnie do Jareda, stwierdził, że cokolwiek wybiorę, z pewnością będzie piękne i nie będzie się musiał za mnie wstydzić. Kochany tatuś. Zawsze wiedział, co powiedzieć.

Rzecz jasna, tutaj na szczęście nie musiałyśmy się umawiać, ponieważ mama poprosiła swoją pracującą tam koleżankę o poradę. Nawet nie przypuszczałam, że ma aż takie szerokie znajomości! Było tam o wiele spokojniej, niż w Nowym Jorku, spokojniej, niż w większości butików w Los Angeles, może była to kwestia mentalności, a może po prostu pory dnia, tuż przed obiadem… Kiedy oświadczyła mi z uśmiechem na twarzy, że konsultantka ma przygotowane dla mnie specjalne modele zgodne z oczekiwaniami, nie przypuszczałam, że tak szybko poradzimy sobie z ostateczną decyzją.

Suknie były cztery: Romana, którą jednak odrzuciłam ze względu na marszczony gorset, bardzo falbaniasta, choć klasyczna Serenada z długim, ciągnącym się jak pawi ogon trenem, jeden absolutny niewypał: suknia – syrena, której nazwy nie pamiętałam i w której nawet nie pokazałam się mamie i Clarze, ponieważ nie mogłam w niej zrobić swobodnie nawet trzech kroków. A ostatnia… Danza

Suknia była długa do ziemi, z dekorowanym gorsetem,  a spódnica, długa, z warstw organzy, lekka, zwiewna, dokładnie taka, jak ją widziałam w moich wyobrażeniach, delikatnie udekorowana na dole drobnymi haftami, układała się idealnie. Jedynym, co musiałam w niej zmienić, informując zaraz po zakupie krawcową projektantki, był jeden drobny szczegół do poprawy: natura nie obdarowała mnie bardzo szerokimi biodrami, więc musiałam poprosić ją o usunięcie kokardki z paska, która niepotrzebnie przyciągała uwagę, oraz o kilka dodatkowych haftek pod spodem, zwężających suknię w pasie. Welon był długi, wykonany z cieniuchnego jak pajęczyna materiału, rozpływający się dookoła sukni i zasłaniający mnie, delikatnie rozlewając się dookoła, więc uznałam tren za niepotrzebny. Choć miała odsłonięte plecy, Aylin, konsultantka, która nas obsługiwała, od razu przyniosła również rodzaj bluzki, którą nazwała koszulką do sukni z rękawem i zapinaną z tyłu. Była idealna.

- Tak. To ta suknia. - podkreśliłam, przeglądając się w lustrze. Nie miałam żadnych złudzeń. Czułam się dokładnie tak, jakbym stała przed urzędnikiem, obok mnie Jared i składała mu przysięgę. Tak. To jest coś, o którym marzę. Bez wątpienia.

Nawet mama płakała z radości, kiedy pokazałam się jej w tym cudownym stroju, a taki widok należał do rzadkości. Jeszcze tylko dodatki i kwiaty, bez rękawiczek, w pięknym, prostym makijażu… Mieliśmy odebrać kreację za trzy dni, ponieważ okazało się, że projektantka miała praktycznie przygotowany model do sprzedaży, w którym wystarczyło uwzględnić moje zamówienie, nie dodając skomplikowanych dekoracji. Och, jak bardzo byłam szczęśliwa!

Kiedy tylko przylecieli do LA, osobiście i z nieukrywaną radością odebrałam rodzinę z lotniska, ponieważ po powrocie z trasy i odzyskaniu formy po chorobie zapisałam się na kurs jazdy - ku aprobacie dziewczyn - i bardzo szybko uzyskałam licencję, z dumą kierując białym Mercedesem. Chociaż na początku dość mocno bałam się jeździć po zatłoczonym Los Angeles, z czasem nabrałam pewności za kierownicą. Niedługo miały spełnić się słowa przysięgi: „co moje, stanie się również i twoje”. Było to dla mnie nie do uwierzenia, jednak… Przez ten czas stało się prawdą. Podobno rok, dwa, a nawet jeszcze więcej lat nie pozwala na to, by poznać człowieka od razu, jednakże w naszej sytuacji nie obowiązywały schematy ani bzdurne frazesy. Było, jak było, a okoliczności sprawiły, że stało się tak, jak zaplanował nam to los.

Clara bardzo wydoroślała przez czas, kiedy nie było mnie w domu, co udowodniła mi już podczas wizyt w Madrycie, a kiedy zaproponowałam jej, żeby została moją druhną, natychmiast się zgodziła, szalejąc z radości, że po raz pierwszy w życiu zobaczy Los Angeles, miasto, które mnie pomogło zadbać o własne skrzydła i dać im wzrosnąć. Podczas ceremonii była tak dumna, niosąc za mną delikatny jak płatki kwiatów welon.

A dziadek John… jak zwykle okazał się być idealnym brytyjskim dżentelmenem. Choć pierwotnie nie miał przylatywać, tata jakimś cudem ściągnął go z jego posiadłości w Anglii… Naprawdę cieszyłam się z jego obecności. Podał Jaredowi dłoń, drugą ręką podpierając się na eleganckiej lasce z rzeźbioną rękojeścią, po czym mocnym głosem z innym akcentem, niż ten, do którego przywykłam, choć naprawdę lubiłam, przedstawiając się, stwierdził:

- Sir John Fallon, miło mi cię poznać. Jeśli Nia jest szczęśliwa, ja nie mogę nie cieszyć się szczęściem mojej pierwszej wnuczki. Ale pamiętaj: jeśli kiedykolwiek wyrządzisz jej krzywdę, stanie się cokolwiek złego mojej dziewczynce, poznasz gniew całej rodziny Fallon, nieważne, gdzie będziesz chciał się ukryć. Jeśli pokażesz mi się na oczy… Nie ręczę za to, co może się stać.

Ostrzegłam wcześniej Jareda, że dziadek lubi naprawdę szczerze mówić to, co jest dla niego ważne, więc wiedziałam, że nie potraktuje tych słów jako mało istotnych. Honorowy tytuł szlachecki otrzymał od samej królowej Elżbiety za zasługi dla Korony podczas długiej służby w królewskiej marynarce wojennej. Choć nie dziedziczył go mój tata, wiedziałam, że nasza rodzina jest szanowana w Wielkiej Brytanii.

Podróż była w opinii moich najbliższych dość męcząca, tata musiał dodatkowo brać leki w czasie lotu, co nie obyło się bez dodatkowych komplikacji z powodu dokumentów, które musiał przedstawić zarówno podczas odprawy, jak i na pokładzie, a i tak doktor Julia, nasza lekarz rodzinna, zaordynowała wszystkim przed wylotem zastrzyk przeciwko zakrzepicy. Bezpieczeństwo było najważniejsze, chociaż Clara skarżyła się podczas podróży do domu, że do tej pory czuje ból w ramieniu, w które została ukłuta. Niestety, ale moja siostra nie miała - i najwyraźniej nie zmieniło się to - wysokiej tolerancji na zastrzyki.

Los Angeles, które poznała dzięki mnie podczas jednego dnia, który spędziłyśmy całkiem same, pokazało jej, że warto ciężko pracować i spełniać swoje marzenia, bo choć na początku zawsze jest to obarczone dużymi trudnościami, niejednokrotnie również najróżniejszymi problemami, jednak ostatecznie, jeśli ktoś się stara, ma szansę rozkwitnąć i pokazać, co tak naprawdę umie, nieważne, gdzie się znajdzie.

Wydawało mi się, że pobyt jej i rodziców, spotkanie z Jaredem – na widok którego młoda prawie zemdlała z wrażenia – po raz kolejny, widząc go w nadzwyczaj domowych klimatach: dresach i wygodnej koszulce (cóż, choć mówiłam mu o przyjeździe mojej rodziny, nie zdążył przebrać się w porę, ale jemu prawie we wszystkim było dobrze, pomijając pewne bardzo zwariowane stylizacje, które dopuszczałam do myśli jedynie na koncertach) – a na dokładkę w dzień ceremonii z Shannonem, Tomo – na widok pozostałych członków zespołu zaczęła łapać powietrze jak ryba, usiłując przyswoić sobie tą sytuację - Vicki i Constance, ludźmi, o których do tej pory czytała tylko w Internecie lub słyszała opowieści mamy i Jareda z naszego wspólnego obiadu, sprawiło, że uwierzy w moją historię. Oczywiście nie obyło się bez wspólnych zdjęć, przypominających mi, jak pracowałam w czasie meet&greet. Liczyło się szczęście. Jak zawsze zresztą.

Oczywiście, zgodnie z tradycją, on spędził ostatnią noc w domu, a ja pojechałam do Connie – gdybyśmy spali pod jednym dachem, to podobno przynosi pecha i obarcza przyszłych małżonków złym szczęściem. Zresztą, z jej domu było nieco bliżej do miejsca, które wybraliśmy na nasz ślub. Oczywiście, innemu ze zwyczajów musiało również stać się zadość: musiałam, nie było innej opcji, mieć ze sobą coś starego, nowego, niebieskiego i pożyczonego. Suknia była nowiusieńka. We włosach miałam spinkę z szafirem, którą przywiózł dziadek, mówiąc, że jest to pamiątka po prababci – jednocześnie stara i niebieska… Najtrudniejsze okazało się być zdobycie czegoś pożyczonego. Tu jednak przyszła z pomocą Constance. Zwykle nie nosiłam biżuterii, więc kiedy założyła mi delikatny naszyjnik z kryształowym wisiorkiem w kształcie serca, pasującym do spinek, starając się nie zniszczyć wszystkiego, ostrożnie ją przytuliłam.

Zapomniałabym: rozmawiałam też z Shannonem. Przyjechał do nas, kiedy Jared wyszedł do krawca, więc mialam szansę wyjaśnić z nim wszystko, od Rzymu, przez Paryż, kończąc na Los Angeles. Zrozumiałam też, dlaczego zachowywał się w taki sposób w stosunku do mnie i - bądź co bądź, ale jednak nieco opryskliwy - Jareda. Było mu niezwykle trudno zaakceptować fakt, że niektóre sprawy potoczyły się znacznie szybciej, niż ktokolwiek to zakładał. Zazdrościł. Długo po naszej rozmowie pobrzmiewało w moich myślach echo jego słów: "Nigdy nie przypuszczałbym, że mój braciszek będzie pierwszym, który stanie na ślubnym kobiercu. Myślałem, że to na mnie trafi, a tu taka niespodzianka... Żywiłem nadzieję, że może jakoś na niego wpłynę i zastanowi się dwa razy, ale oczywiście, kiedy byliśmy w Catanii... Albo, że to ty zrezygnujesz, znajdziesz jakiś powód, by zwątpić we własną decyzję i zrezygnować, że przytłoczy cię presja.". Ach, Sycylia. Jeden z najpiękniejszych dni w całym moim życiu. To, co zrobił Jared... nie da się opisać tego słowami. Skoro przeżyłam taką długą podróż, byłam gotowa na absolutnie wszystko, włącznie ze zmianą stanu cywilnego.

Spędziliśmy naszą podróż poślubną w Europie. Ze względu na to, że zaprosiliśmy moich bliskich, nawet dziadka Johna, nie lecieliśmy razem z nimi od razu do domu i kilka dni po tym, kiedy wrócili, przyzwyczaili się do zmiany czasu i byli już gotowi na nasz przyjazd, my polecieliśmy prosto do Madrytu. To był tylko pierwszy przystanek, bo wspólnie ustaliliśmy, że spędzimy ten czas razem w rezydencji na Majorce, w pobliżu jednego z rezerwatów przyrody; czekał nas więc jeszcze jeden lot.
Pospieszyliśmy się z wyjazdem ze Stanów, ponieważ nie wiem, jakim cudem, ale już dzień czy dwa po naszej ceremonii – a przecież nikt miał o niej nie wiedzieć! - pod domem zaczęli pojawiać się dziennikarze. Gdyby nie Emma i jej chłodne postępowanie wobec paparazzich, wątpię, czy w ogóle bylibyśmy w stanie wyjść z domu. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby Adair na prośbę Jareda wniósł o sądowy zakaz zbliżania się… Moi rodzice szczególnie źle reagowali na to, że nie mogą zbyt swobodnie przemieszczać się po całym terenie domu, a ja sama zostałam raz oślepiona przez flesze, kiedy uznałam, że nie muszę przechodzić przez łącznik między domem, a garażem.

- Babcia! – kiedy zobaczyłam, kto stoi w drzwiach mieszkania moich rodziców razem z mamą, zostawiłam walizkę i natychmiast rzuciłam się w jej objęcia. Ile myśmy się nie widziały… Jared w tym samym czasie z drobną pomocą taty - chociaż mówiłam, że pojedynczo da radę i że to naprawdę nie jest potrzebne - wniósł do domu nasze walizki, w międzyczasie witając się z mamą. Moi rodzice stwierdzili, że nie ma sensu, żebyśmy spali w hotelu, skoro mój pokój z podwójnym łóżkiem stoi pusty. Clara, witając się z nami po kolei, patrzyła rozanielona na zmianę na nas i w pokrowiec od Saaba, który mama ostrożnie rozwiesiła – wieczorem wychodziliśmy na kolację, więc chciałam naprawdę dobrze wyglądać.

- Jay, strasznie cię przepraszam, ale babcia nie mówi po angielsku… - kiedy spokojnie mu to wyjaśniłam, uśmiechając się, najzwyczajniej na oczach wszystkich pocałował mnie tak, jakby poza nami nie było świata. Już to sprawiło, że babcia była skonsternowana. Oczywiście, jej pokolenie nie było aż tak wylewne... Wiedziałaby już wcześniej, że darzymy się nawzajem ogromnym uczuciem, ale jej stan zdrowia nie pozwalał na taki daleki lot. Punktem kulminacyjnym okazał się być jednak deser: kiedy siedzieliśmy przy drożdżowym, cynamonowym placku mamy, owocach, kawie i herbacie, niespodziewanie babcia Valentina wypaliła: - Melania, za kogo ty tak właściwie wyszłaś, jakiegoś obcokrajowca, a Felipe, a Javi, a Francisco, miałaś taki wspaniały wybór! – Wspaniały? Przysięgam, że choć babcia chciała dobrze, to próba zeswatania mnie z wnukami jej przyjaciółek okazała się być totalnym fiaskiem. – Jak twoja matka, dokładnie tak samo!

Tata spojrzał na babcię ze wstydem. Mama pobladła, a ja, jak należało się spodziewać, byłam cała czerwona, a Jared szepnął mi do ucha, odstawiając na spodeczek filiżankę z herbatą: - Kochanie, co się dzieje?
- Później ci wyjaśnię. – odparłam półgębkiem. Zupełnie nie miałam ochoty teraz z nikim się kłócić. Zapewne, gdybym przetłumaczyła całą tyradę, nikt nie byłby szczęśliwy. – Babciu? – zapytałam ostrożnie.
- Tak, moja droga?
- Wiesz, Jared kiedyś powiedział: kochaj, kogo pragniesz kochać, żyj tak, jakbyś chciał żyć i nigdy nie daj się powstrzymać w realizacji własnych marzeń. – uśmiechnęłam się do niej szeroko. – To ktoś, kogo pokochałam całym sercem i wiem, że w Hiszpanii nie ma drugiego takiego samego i tak wyjątkowego człowieka, jak on. Chcę z nim żyć na dobre i złe, w zdrowiu i chorobie, w chwilach smutku oraz radości. – to prawda, cytowałam naszą przysięgę, ale… to było najlepsze, co mogłam zrobić. Rodzice nie oponowali, a tata nawet się uśmiechał, że w taki sposób udało mi się wybrnąć z sytuacji. - A dzięki temu, że żyjemy w Los Angeles, spełniam swoje wszystkie marzenia, jedno za drugim.

Z czasem poznałam Jareda jeszcze lepiej, ale nauczyłam się również, że kochać inną osobę to nie tylko wciąż być wpatrzoną w nią maślanymi oczyma i spełniać jej wszelkie życzenia, ale również być blisko niej wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebuje, tak, jak Jay był przy mnie, kiedy zachorowałam. Stałam się zupełnie inną Nią, niż ta, która przyleciała do LA. Z dumą stwierdziłam, że rzeczywiście dorosłam.

Tamta dziewczyna nie wiedziała, czego powinna się bać, żyła w ciągłym strachu i lęku, który ją paraliżował i przez długi czas nie była pewna swoich wyborów. Świat wydawał mi się czymś niezmierzonym i trudnym do zrozumienia, jednak Jared pokazał mi, że wszystko potrafi być naprawdę piękne, tylko trzeba umieć to dostrzec. Dzięki niemu nauczyłam się korzystać z życia takim, jakim było i jakim jest w istocie. Dorosłam. I stałam się znacznie silniejsza. Warto było zaczekać. Na wszystko przychodzi czas.

Kilka lat później...

Siedziałam w cieniu naszego domu na rozkładanym fotelu, patrząc, jak na trawniku bawi się w wiosennym słońcu ze swoim szczeniakiem - hiszpańskim psem wodnym – nasza pierworodna córeczka, ubrana w szarą, dopasowaną sukienkę i białe Conversy, na których narysowałam dla niej kwiaty i motyle. Przynajmniej miałam świadomość, że będzie miała inne buty niż wszystkie dzieci, chodzące do jej przedszkola. Była już taka duża, jak na swój wiek. Czteroletnia, ciemnowłosa, a co najważniejsze, wciąż uśmiechnięta; dziecko, które nigdy nie zazna tyle smutku i krzywdy, co jej mama. Przypominałam sobie z przyjemnością chwile, kiedy była jeszcze malutka i dopiero uczyła się chodzić. Jared, grając w salonie na gitarze, zauroczył ją tak samo, jak mnie za pierwszym razem… A kiedy jej czytał… Lub śpiewał kołysanki. Tak, napisał dla niej kołysankę… Niewiele brakowało, by nagrał ją oficjalnie w studiu.

Nawet w naszym mieszkaniu w Nowym Jorku na Upper West Side była gitara, podczas ostatniej wizyty spędziliśmy w mieście ponad pół miesiąca; a mała uwielbiała słuchać głosu Jareda, prosząc: „tatusiu, proszę, zaśpiewasz mi?” – nasze serca były za miękkie, żeby się sprzeciwić takiej prośbie… Zresztą ja też bardzo często podsłuchiwałam i podglądałam, czerpiąc z takich chwil nieukrywaną przyjemność. Czasem słyszałam, jak mała coś śpiewa. Albo, gra na instrumentach – Shannon na ostatnie Święta kupił dla niej ksylofon. Początkowo obawiałam się, że to za dużo, że to za drogi prezent dla dziecka, że nie będzie chciała, że będzie za wysoki – moje wszelkie obawy rozwiały się, kiedy rozłożył instrument i dopasował wysokość stojaka. Była zachwycona, szczególnie wtedy, kiedy wujek uczył ją, jak powinna trzymać pałeczki.

I pomyśleć, że po tej przerwie, prawie półtorarocznej, od kiedy zakończyliśmy trasę w Wiedniu, nikt nie zapomniał o zespole – kiedy ogłosiliśmy, że pojeździmy po Stanach, zapanowała euforia. Jared w międzyczasie trochę pisał, czasem widziałam go z notesem, czasem z gitarą; nie wiem, ile razy pytał mnie o jakiś synonim albo własne odczucia do co tekstów… Powiedział, że niekoniecznie chce od razu nagrywać nową płytę, teraz, zaraz, że chciałby najpierw poświęcić się rodzinie. Jak się wyraził: Są pewne sprawy, które wymagają odłożenia na później.

A potem… to wyszło samo z siebie: zaczęło się od najbardziej oczywistej rzeczy – zorientowałam się, że ominął mnie okres… Bardzo się wtedy wystraszyłam: jak się nie bać, kiedy dowiadujesz się, że jesteś w ciąży? Z drugim dzieckiem! Nieważne, że planowanej - nie chcieliśmy mieć tylko jedynaczki - bo zrezygnowałam na niedługo przed tym faktem z plasterków - Jared zareagował absolutnie przeciwnie. Był tak szczęśliwy, nie obchodziło go, jaka będzie płeć dziecka, wciąż powtarzał, że chce, żeby urodziło się zdrowe i silne.

- Luna, chodź! Daj piłkę! – słyszałam, jak krzyczy do szczeniaka, biegając w okolicy basenu. Na szczęście, pod spodem miała kostium, a co lepsze, dzięki Jaredowi umiała już pływać, w dodatku całkiem nieźle, więc nie bałam się wpuścić jej do basenu. – Luna! – moja rozżalona córeczka nagle zatrzymała się przy krawędzi basenu, po czym odwróciła się do mnie i krzyknęła:
- Mamo, Luna znów siedzi w wodzie!

Pomachałam do niej ręką, wiedząc, że to tylko przejściowy problem, z którego rozwiązaniem na pewno poradzi sobie całkiem sama, a mała przyklękła na ziemi i jeszcze raz zawołała: - Luna! Chodź do mnie!

Cała czarna, jedynie z białą łapką i brzuszkiem, no i jeszcze niewielką, praktycznie niewidoczną gwiazdką na pyszczku suczka, po chwili podpłynęła do małej, wyszła na brzeg i otrząsnęła się z wody, ochlapując dziecko, po czym zaczęła podskakiwać dookoła swojej właścicielki, radośnie poszczekując do wtóru jej śmiechu. Mieliśmy Lunkę w domu dopiero od kilku tygodni, w sumie niedługo miała skończyć cztery miesiące, więc kiedy nasza dziewczynka bawiła się z nią, tarmosząc psinkę, rzucając jej szmaciane zabawki, albo zwyczajnie trzymając na kolanach, ostrzegaliśmy ją z Jaredem, żeby nie przesadzała, bo to wciąż szczeniak, choć nie ukrywajmy, że Luna szybko podrosła. Obie rosły jak na drożdżach, zarówno nasza córka, jak i pies.

Jared na chwilę wszedł do środka, pewnie wziąć coś chłodnego do picia. Musiałam bardzo uważać z przesiadywaniem na słońcu, które mi nie robiło krzywdy, ale niestety małemu człowiekowi, rosnącemu pod moim sercem, już tak. Pogładziłam delikatnie lekko zaokrąglony brzuch. Już wiedzieliśmy, że Riley - tak, wiedzieliśmy już, że to po raz kolejny dziewczynka - wspaniale się rozwija, wszystko jest w porządku - pomijając kopniaki, jakie czasem odczuwałam naprawdę wyraźnie - i prawdopodobnie nie będę musiała przeleżeć większości ostatniego trymestru w łóżku, jak w czasie pierwszej ciąży, która pod koniec była zagrożona. Na szczęście nasza pierworodna urodziła się zdrowa, silna i dostała pełną dziesiątkę w skali Apgar. Malutka powinna przyjść na świat na początku września…

Kiedy mój mąż wrócił z dzbankiem wody z sokiem żurawinowym, który ostatnio naprawdę polubiłam, zaczął wołać:
- May, May, chodź się napić! – po czym rozlał do szklanek orzeźwiający, chłodny napój, który wychyliłam duszkiem. Mała w dalszym ciągu biegała z Luną, rzucając jej piłkę i nie reagując na wołanie Jareda.
- ¡May Pilar, ven aquí ahora mismo! – owszem, nasza córeczka była dwujęzyczna, więc odwróciła głowę w naszą stronę, potrząsnęła głową, strzepując długie włosy na ramię – nie miałam serca ich jej obciąć – i podbiegła do nas. Ach, to dziecko było cudowne. Tak długo oczekiwane, Jared opiekował się zarówno mną, jak i małą w równie wielkim stopniu, rzucając wszystko, włącznie z propozycją zagrania w jakimś filmie, jeśli dobrze pamiętam, to miała być ekranizacja jakiejś głośnej książki. Stwierdził, że to mało ważne i że woli jednak zostać ze mną, choć kiedy zaprotestowałam, że nie potrzebuję jego uwagi 24h/dobę, uspokoił się. Ale tylko na mniej, niż tydzień. Potem wszystko wróciło do normy.

Podobnie zresztą było też w momencie, kiedy zaczęłam ubiegać się o przyznanie mi obywatelstwa amerykańskiego. Adair powiedział, że dotyczą mnie nieco inne zasady, jako że jesteśmy małżeństwem i pomógł mi przygotować wszystkie dokumenty. Najprościej rzecz ujmując, nie musiałam czekać tyle, ile wszyscy na egzaminy z języka angielskiego i wychowania obywatelskiego… do którego Jared, korzystając z moich fiszek, przepytywał mnie jak dziecko z tabliczki mnożenia. Nie miałam do czynienia z policją, nie złamałam nigdy prawa amerykańskiego - no dobrze, nie byłam aż tak idealna, raz czy dwa przesadziłam z prędkością na wylotówce z miasta, ale nikt mnie nie złapał, a przysięga wierności była ostatnim krokiem. Pamiętałam jeszcze, jak w Święto Niepodległości składałam swoją przed urzędnikiem. Connie była później ze mnie tak dumna, jakbym naprawdę była jej córką, a nie tylko synową…

- Mamo, a mamy un poquito de agua dla Luny? – May była zabawna, mieszając języki praktycznie przez cały czas. Wypiła pół szklanki, odstawiając resztę na stolik. W sumie, sytuacja ta sprawiła, że również Jared został zmuszony do uczenia się hiszpańskiego – dawałam mu lekcje, był naprawdę pojętny, ale o dziwo, wiele też pamiętał jeszcze z liceum. Ile to lat temu było! Byłam zaskoczona, kiedy stwierdził, że uczył się wtedy też francuskiego – ale znajomością tego języka zdążył pochwalić się już dwukrotnie w Paryżu i Francji podczas naszej trasy.

- Oczywiście, skarbie. Nalej jej wody z kurka. – uśmiechnęłam się, widząc, jak szczenię biega dookoła nas, radośnie poszczekując.
- Tego do napełniania balonów? – zapomniałam dodać, że May polubiła coś, co wymyślił Jared: granie w piłkę balonami, wypełnionymi wodą. Nieważne, że czasami pękały, oblewając wszystkich i wszystko dookoła, liczyło się to, że moja córeczka była szczęśliwa. Była to jedna z tych zabaw, które idealnie wpisywały się w sposób w jaki uczyła się w przedszkolu, poprzez doświadczanie, nie teorię. Mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby maleńka chodziła do przedszkola artystycznego.
- Tak, kochanie. - kiedy podbiegła, przytuliłam ją, dając buziaka w policzek.

Kiedy znów pobiegła się bawić, Jared zapytał.
- Pamiętasz? – po czym zaczął nucić: You were the love of my life, the darkness, the light…
- Pamiętam, oczywiście, przecież to nie było wcale tak dawno temu. – szeroko się do niego uśmiechnęłam. – Ledwie pięć lat temu. Albo niecałe sześć, prawda?
- I nic się nie zmieniło. Zupełnie nic. – objął mnie ostrożnie.

Wszyscy byliśmy szczęśliwi. Nasza mała rodzina stała się nareszcie taką, jaką chcieliśmy ją widzieć.

---------------------------------------
Końce są nieuniknione. Przychodzą, bo muszą, choć nie zawsze są definitywne. Ja wierzę, że koniec jest jednocześnie nowym początkiem. A czy i w tym wypadku wydarzy się nowy początek... Cóż, to za jakiś czas powinno się wyjaśnić. W tej chwili muszę jednak zastanowić się poważnie nad przyszłością.

Chciałabym z tego miejsca podziękować Wam wszystkim za obecność podczas tych wszystkich pięćdziesięciu ośmiu rozdziałów. Bądź co bądź, ale tyle wizyt, cóż, niemało, nie pojawiło się samych z siebie. Było to wspaniałe 541 dni, co stanowi 1 rok, 5 miesięcy i 22 dni.
Dziękuję tym, którzy wspierali mnie i pomagali w pisaniu:
  • rabbit - za anielską cierpliwość, wszystkie rady, pomoc z niektórymi rozdziałami i znoszenie mojego użalania się, wszelkich wątpliwości i nocnych wiadomości. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy!
  • Sanne - za realne spojrzenie na pewne sprawy już dawno temu i dyskusje (które, choć czasem doprowadzały mnie do szewskiej pasji, jestem w stanie zrozumieć jako twórca).
  • Marsowe Historie - za sprawienie, że moja twórczość po raz pierwszy dotarła do nieco szerszej grupy czytelników, niż tylko tych z Facebooka.
Dziękuję również tym, którzy naprowadzali mnie na pewne drogi poprawek; tym, którzy czytali, ale nie komentowali, którzy obserwowali to, co się działo. Wam również jestem wdzięczna.

Z tego miejsca chciałabym również złożyć Wam wszystkim najserdeczniejsze życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia, czasu w rodzinnym gronie, piszącym weny, wymarzonych prezentów oraz wspaniałego Nowego Roku!

Będę tęskniła.
Zobaczymy się #soon ;)

<3 <3 <3
S.