poniedziałek, 27 lipca 2015

Safety first

Wiedząc, że nie mam innego wyjścia, jak tylko dopilnować wszystkiego samodzielnie, wykorzystałam wolną chwilę na wizytę u lekarza, który przyjmował pacjentów korzystających z ubezpieczenia, jakie posiadałam. Emma bardzo się zdziwiła, kiedy zabrałam ją na bok i zapytałam o to, gdzie mogę znaleźć takiego specjalistę, tym bardziej, że od wyjazdu minęło naprawdę mało czasu… 

Cóż, nie dopilnowałam pewnych rzeczy jeszcze w Los Angeles podczas robienia wszystkich badań lekarskich, koniecznych do wyjazdu i teraz musiałam to zrobić, albo zdać się na inne środki, mniej lub bardziej pewne i zdecydowanie niechciane. Bałam się ryzyka ciąży. W takim wieku dziecko mogłoby zrujnować mi karierę i wszystkie plany życiowe, ale z drugiej strony Jared też naprawdę uważał w czasie naszych dotychczasowych chwil bliskości. Z pewnością jako bańka nie byłabym zbyt użyteczna.

Ostatecznie jednak po tym, jak Australijka sprawdziła dla mnie adres, złapałam przejeżdżającą pod hotelem taksówkę. Podałam lokalizację, zapięłam pas i zajęłam się przeglądaniem czegoś na ekranie telefonu, nieważne było, czego, po prostu musiałam mieć coś w rękach. Siedząc w niej, miałam mętlik w głowie. Cóż, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, co robię, oczywiście, ale łajałam się również w myśli, że nie myślałam o takich sprawach wcześniej. Po dotarciu na miejsce, okazało się, że gabinet znajdował się w budynku nowoczesnej przychodni, a kiedy zgłosiłam się do recepcji, praktycznie natychmiast zostałam odesłana do lekarza. Najwyraźniej trafiłam na dobry moment, gdyż niedługo po moim pojawieniu się - choć najpierw siedziałam w poczekalni, udekorowanej zdjęciami różnych widoczków, ale jakoś nieszczególnie zachwycających, bo sama miałam na koncie lepsze prace - z gabinetu wyszła kobieta w kitlu, w dodatku jak na moje oko, całkiem miło wyglądająca pani doktor, która przyjęła mnie kilka minut później, wracając z parującym kubkiem. Kiedy szła korytarzem, dookoła tak pachniało kawą, że natychmiast zachciało mi się porządnej latte z mlekiem migdałowym. O ile dobrze pamiętałam, całkiem niedaleko od naszego hotelu był Starbucks lub jakaś podobna kawiarnia. Albo może w hotelowym barze będą w stanie zrobić mi taką dobrą kawę?
Usiadłam na krzesełku przed biurkiem, a lekarka o azjatyckich rysach twarzy spojrzała na mnie badawczo.
- Zamieniam się w słuch. Co panią do mnie sprowadza?
Kiedy wyjaśniłam, że potrzebuję tabletek antykoncepcyjnych ze względu na dość aktywne - przecież nie jest inaczej - relacje seksualne, lekarka pokręciła głową.
- Bez wyników morfologii i poziomu enzymów wątrobowych oraz hormonów nie jestem w stanie nic zrobić, muszę zlecić pani wykonanie badań laboratoryjnych. Do tego na miejscu muszę wykonać podstawowe badanie i możliwe, że również USG, aby ocenić stan ogólny narządów. Zmierzymy także ciśnienie.

Byłam pod tym kątem przygotowana: może i było to z mojej strony nadmierne dbanie o szczegóły, ale zawsze, nieważne, dokąd wyjeżdżałam, choćby na weekend, brałam ze sobą najbardziej aktualną kartotekę medyczną. Nigdy nie wiadomo było, kiedy takie rzeczy mogą się przydać. Wypadki chodzą po ludziach, a ja chciałam ułatwić życie innym, a specjalistom już w ogóle. Jared nie wiedział, co dokładnie upchnęłam w walizeczce, którą potraktowałam jako bagaż podręczny oprócz niewielkiego plecaka do joggingu, imitującego torebkę, więc tylko dlatego dysponowałam całą teką. Kiedy wręczyłam lekarce błękitną teczkę, uśmiechnęła się.
- No cóż, oszczędza nam to sporo czasu. - przejrzała dokumenty, przepisując coś do karty. - Dobrze, widzę, że większość wyników jest poprawna, poza jednym drobiazgiem. Pozwolę zadać sobie pytanie: czy w najbliższym czasie chce pani zajść w ciążę? Lub, czy jest pani w ciąży? W takim wypadku nie mogę niestety podać pani leków.

W ciąży? Nie, absolutnie nie! Nie po to przecież poszłam do lekarza. Gwałtownie pokręciłam głową.

- Upewnimy się jednak, że wszystko jest w porządku, nim zrobię cokolwiek innego. - wstała, podchodząc do szafki i wyciągając z niej niewielki pojemniczek oraz coś, jakiś długi, cienki przedmiot, zapakowany w biały papier. - Proszę pójść z tym do toalety, jest tam, za tym parawanem.

Na drżących nogach poszłam we wskazanym kierunku. Jeszcze nigdy nie zdarzył nam się wypadek podczas intymnych chwil, żadna gumka nie pękła, zawsze dbaliśmy o bezpieczeństwo, więc teraz nie mogło być inaczej. Żadnych wpadek. Usiadłam w sterylnie białej łazience, patrząc na zmianę na swoją twarz, odbijającą się w lustrze i pojemnik. Wszyscy święci, chrońcie mnie lepiej przed tym, co ma się stać. Z łomoczącym o żebra sercem - tak mocno, że je czułam - zgodnie z instrukcjami napełniłam opakowanie, zamknęłam je, umyłam ręce, opłukałam twarz i jeszcze raz przejrzałam się w lustrze. Oceniając własny stan jako dość zadowalający, uszczypnęłam się w policzki, by dodać im nieco koloru i wyszłam wprost do gabinetu.

Pani doktor zamoczyła w pojemniczku, który jej wręczyłam, cienki patyczek z płaską końcówką, czekając przez chwilę, po czym wyjęła go, oglądając, jaki kolor pojawił się na nim.
- Nie jest pani w ciąży. - te słowa bardzo mnie uspokoiły. To zdecydowanie nie był najlepszy moment na dziecko. Nawet, jeśli w Hyde Parku tak bardzo zachwycałam się maleństwem, nie chciałam być jeszcze matką, po prostu czułam, że jest jeszcze za wcześnie na potomstwo. - Gdyby tester zabarwił się na różowo, wtedy pielęgniarka musiałaby pobrać pani krew, aby potwierdzić wynik dokładniejszą analizą. - dodała, po czym zamknęła pojemniczek, po czym odwróciła się i ostrożnie wrzuciła go do żółtego pojemnika za sobą, podobnie zrobiła z testerem. - Dobrze, zapraszam na fotel.

Badanie minęło dość sprawnie i o dziwo bezboleśnie. W dodatku chyba nic już nie mogło pokrzyżować mi planów. Cóż, nie pierwszy raz byłam u ginekologa - raz wylądowałam u lekarki jako dziecko, kiedy złapałam coś na basenie - więc wiedziałam, czego mniej więcej mogę się spodziewać. Ciśnienie też miałam poprawne, chociaż tego byłam akurat pewna. Rozmawiając z lekarką, wspomniałam, że dość dużo będę teraz podróżowała, więc szukam metody ochronnej, która jest sprawdzona, ale i skuteczna. No i rzecz jasna taka, o której nie będę musiała pamiętać zbyt często, ze względu na czekające mnie podróże oraz pracę.

Rozwiązanie, zaproponowane przez nią, okazało się być jednym z tych, z których istnienia nie zdawałam sobie do tej pory sprawy: plastry. Nie musiałam pamiętać o nich codziennie, jedynie musiałam je zmieniać i brać pod uwagę czas przerwy, który jednak nie był problemem... No i rzecz jasna, gdyby coś było nie tak, mogłam zmienić metodę w łatwy sposób. Wychodząc z gabinetu z uśmiechem na twarzy, trzymałam w rękach oprócz teczki receptę na odpowiednią ilość plasterków na cały wyjazd, jak również na tabletki z żelazem i kwasem foliowym, ponieważ pani doktor uznała, że mam lekką anemię, którą trzeba natychmiast skorygować. Oprócz tego stwierdziła, że zaraz po powrocie do Stanów powinnam zameldować się u swojego lekarza na kontrolę.

Apteka, którą mi poleciła, znajdowała się niedaleko, więc zdecydowałam, że pójdę pieszo, jednak akurat w momencie, kiedy wychodziłam z przychodni, nastąpiło oberwanie chmury, więc nieco przyspieszyłam, lawirując w tłumie, kierującym się na lunch. Byłam wdzięczna Carlene, że dobrała mi świetną pelerynę na każdą pogodę, tym bardziej tą brytyjską, pełną dżdżu i deszczy, jednak musiałam przywyknąć do tego, że ostatnio moje ubrania zaczęły wyglądać zupełnie inaczej. W walizce znalazło się więcej podkreślających moje i tak niezbyt obfite kształty ubrań, mniej bluz, mniej koszulek – jeśli już, były to T-shirty designerskie, mniej zwyczajnych dżinsów na rzecz sukienek, legginsów, spodni, ale wąskich i wykonanych z innych materiałów, niż dżins… Poza tym większość ubrań miała metki od różnych projektantów… Cóż, moja stylistka jasno przyznała, że nie chce widzieć mnie w ubraniach z sieciówek, ale jeśli jednak już muszę je ubierać, mam dodawać jakieś eleganckie dodatki. 

Z drugiej strony Jared częściej się za mną oglądał i każdego dnia komplementował mój wygląd, więc wiedziałam, że najwyraźniej trafiłyśmy wspólnie w jego gust; chociaż w sumie nie tylko on spoglądał na mnie wygłodniałym wzrokiem. Parę razy zdarzyło się, że techniczni również zawieszali na mnie spojrzenia. Fajnie było czuć się zauważaną. Ale nie za bardzo. Nadal nie przekonywał mnie nadmiar uwagi.

Stojąc w kolejce, odsłoniłam kaptur, wyciągając spod niego włosy, które nieco podrosły, ale ku mej radości, nie miały zniszczonych końcówek, dzięki czemu nie musiałam ich przycinać. Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że Emma nic nie powie Jaredowi, nie chciałam go martwić, bo miał już tyle na głowie… Akurat takie kwestie były czymś, czym sama musiałam się zająć, bez ingerencji osób postronnych.

Nic dziwnego, że się martwił od rana: arena okazała się być mniejszą, niż było to powiedziane uprzednio, przez co ekipa techniczna nie mogła zamontować całego sprzętu na małej scenie, ukrytej w większej, a to poważnie mogło wpłynąć na jakość koncertu. Peter powtarzał, że jeśli nie uda się zainstalować całego oświetlenia, zdjęcia nie będą aż tak dobre, jak te z Londynu. Widziałam je już w katalogu i byłam zachwycona niektórymi ujęciami. Radość na twarzach ludzi, te uśmiechy, lśniące oczy, spojrzenia wbite w scenę, Jared, podskakujący z gitarą, Shann, z którego aż kapało, Tomo, wymachujący głową, by pozbyć się grzywki z oczu, wszyscy razem... Cieszyło mnie, że jestem częścią tego małego dzieła sztuki.

Wiedziałam, że Shayla razem z technikami starali się rozwiązać ten problem, a Jared pojechał z nimi, żeby zobaczyć, czego nie uda się umieścić na arenie. Miałam ciche nadzieje, że jak najmniej rzeczy będzie musiało pozostać w skrzyniach, ponieważ już w Londynie zobaczyłam, że cała oprawa koncertowa: kolorowe i białe confetti, sprzężone powietrze, syczące w czasie niektórych piosenek, dym i mgła, które zasłoniły scenę przed pierwszą piosenką, tak, by kolorowe światła mogły się w niej rozproszyć – z pewnością bez tych wszystkich dodatków występowi brakowałoby tego „czegoś”. A poza tym ze wszystkimi dodatkami zdjęcia wyglądały o wiele ciekawiej.

Kiedy już wykupiłam leki, od razu po wyjściu rozejrzałam się za postojem taksówek i pojechałam na miejsce koncertu, jednak na wejściu czekała mnie niespodzianka: ochroniarz pomimo przedstawienia mojej zawieszki, którą nosiłam przy prawie każdym ubraniu w ciągu dnia, żeby przypadkiem o niej nie zapomnieć, nie chciał wpuścić mnie na teren, wymawiając się kwestiami związanymi z organizacją. Cholera, przecież jestem w crew, to między innymi do mnie należy przygotowywanie wszystkiego… Odsunęłam się od mężczyzny, wyciągając telefon i dzwoniąc do Shayli.

 - Shayla McGhee, słucham?
- To ja, Nia, słuchaj, ochroniarz mi mówi, że nie mogę wejść na teren, pokazuję mu zawieszkę i do niego nie dociera, że chcę wejść. Jesteś gdzieś tutaj?
- Jestem, poczekaj, przy którym wejściu jesteś?
Rozejrzałam się dookoła, lokalizując oznaczenia.
- To na samym dole, od frontu, czyli dla was A.
- Idę po ciebie.
Minutę lub dwie później usłyszałam podniesiony głos Shayli.

- Pokazują panu przepustkę z hologramem, to dziewczyna z załogi, nie żadna fanka, fani tutaj będą, ale jutro! To jest utrudnianie nam pracy, nieważne, czy wchodzimy tędy, czy od tyłu, nie interesuje mnie, jak zamierzacie to zorganizować, ale nie zamierzam dopuścić do tego, by nasza ekipa musiała chodzić dookoła areny, żeby w spokoju wchodzić i wychodzić, kiedy im się to żywnie spodoba. – odwróciła się w moją stronę – Chodź, Nia, poproszę Emmę, żeby porozmawiała z organizatorem na ten temat. Przyjechał już transport rzeczy z londyńskiego magazynu MARS Store, mogłabyś pomóc Poppy i Fanny przy rozkładaniu wszystkiego? Pamiętam, że chciałaś wziąć coś dla siostry, tak? Korzystaj z tego teraz, nim wyprzedadzą się wszystkie ładniejsze rzeczy. - wypowiadała kolejne zdania z prędkością karabinu.

- Jasne, pędzę do dziewczyn. Tak, dziękuję. – zaraz po wejściu do budynku zdjęłam pelerynę, przerzucając ją sobie przez ramię, po czym podbiegłam do koleżanek, zakopanych w pudełkach.
- Cześć, pomóc wam?
- Spadasz chyba z nieba. – Poppy wynurzyła się z jednego z kartonów, ze zmierzwionymi włosami w nieładzie i plastikowymi opakowaniami, zaznaczonymi pomarańczowymi nalepkami w rękach. – Możesz poukładać te koszulki tutaj? Ja rozwieszę kilka na ściance jako wzór.

Rzeczy było mnóstwo: kilka wzorów bransoletek, bawełniane torby z różnymi symbolami, koszulki – chyba pięć lub sześć różnych w większości standaryzowanych rozmiarów, oprócz tego płyty z muzyką i filmami…

- To i tak nie jest wszystko, po koncercie trzeba będzie się spakować i w razie potrzeby zamówić najpopularniejsze wzory. – Fanny układała obok mnie pudełeczka z kolczykami i naszyjnikami.
- Shayla mówiła, że chcę zrobić dla siostry zestaw prezentowy?
- Wspomniała. Chcesz teraz coś poukładać? – dziewczyny szeroko się uśmiechnęły. – Dostanie coś, czego nie ma nikt inny na świecie. Wzięłam z kartonu jedną z toreb, wkładając do niej płytę, koszulkę – błękitną, z wielkim napisem dream out loud, jednak nie będąc pewną rozmiaru, wzięłam nieco większy, do tego wybrałam dopasowany do niej niebieski wristband z nazwą zespołu i kiedy już chciałam ją zamknąć, Fanny dorzuciła jeszcze naklejki i zmywalne tatuaże z symbolami.
- Bardzo wam dziękuję. Od razu za pamięci oddam wam pieniądze… - podeszłam do peleryny, szukając w kieszeni portfela i wyciągając z niego banknoty. - Ile to razem wychodzi?

- Crew ma zniżki, więc o nic się nie martw. Wystarczy pięćdziesiąt euro. – w przeliczeniu było to naprawdę mało za te wszystkie rzeczy, więc spojrzałam na Fanny, szeroko uśmiechniętą do mnie i liczącą T-shirty.
- Żartujesz ze mnie? Przecież widzę, że tylko sama koszulka kosztuje trzydzieści pięć dolarów. Płyta pewnie jakieś piętnaście, już masz około pięćdziesiąt euro po przeliczeniu, na funty nawet nie wiem, ile dokładnie, a co z resztą rzeczy?
- Tatuaże są w prezencie. Więc przestań się pytać, odstaw torbę i chodź, dokończymy pracę.

Po jakimś czasie ukryłyśmy pudła pod stołem, przykrytym obrusem, po czym odsunęłyśmy się, oglądając efekty. Było przepięknie, już z daleka było widać, że to mały sklep. Nagle zapanowała ciemność i poczułam na twarzy dłonie.

- Jared? – od razu światło wróciło, a ja kilkukrotnie pomrugałam, starając się uchronić oczy przed nadmiernym blaskiem.
- Ja. – kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, jak trzyma w rękach niewielką torbę i mój spakowany aparat. Najwyraźniej zabrał go z hotelu, kiedy wychodził na arenę. – Mam trochę spokoju i chciałbym coś ci pokazać.
- Jesteś pewny? Nie powinniśmy chyba…
- Cicho. - widziałam, że dziewczyny uśmiechały się pod nosem, wracając do porządkowania ostatnich rzeczy, nie chcąc psuć nam chwili. – Daj się porwać na moment, już jesteśmy po pracy, jutro będziesz marudzić, że nie wyjdziesz stąd bez asysty tłumu.

Kiedy wyszliśmy, na zewnątrz areny czekało już auto. Wyglądało na to, że kierowca wiedział więcej niż ja, ponieważ kiedy tylko zajęliśmy miejsce na tylnej kanapie, od razu ruszył z miejsca.

- A co z Tomo i Shannem? Dokąd jedziemy?
- Shannon nie chciał jechać, wolał wrócić do hotelu, a Tomo już wyjechał. Zobaczysz sama.

Birmingham było dawniej typowym miastem robotniczym, a teraz zmienionym w ośrodek nowoczesnego przemysłu i kultury, więc nie miałam powodów, by dziwić się, dlaczego zespół gra koncert akurat tutaj. Zresztą, urodziło się tu paru muzyków, których nazwisk nie da się nie znać: Ozzy Osbourne, Tony Iommi, Conor Maynard, Carl Palmer – tego ostatniego z pewnością skojarzyby Shannon – a orkiestra filharmoników jest podobno jedną z lepszych w całej Wielkiej Brytanii. Zastanawiałam się tylko, dlaczego tak wnikliwie czytałam przewodniki turystyczne. Może chciałam zwyczajnie nie czuć się w towarzystwie Jareda, zespołu, ekipy i wszystkich tych ludzi dziwnie, ponieważ nigdy nie podróżowałam tyle, co oni?

Centrum wyglądało prawie tak, jak znane mi centrum ekonomiczne Madrytu: pełne wieżowców, nowoczesnych biurowców, drapaczy chmur, ludzi, świateł, reklam, skrzyżowań, ale kiedy wyjechaliśmy z niego, zwalniając, mocno się zdziwiłam. Gdzie Jared mnie zabierał? Przez okna widziałam niewielkie, piętrowe budyneczki z palonej, ciemnej cegły z ogródkami, wiszącym na sznurach praniem, otwartymi skrzynkami pocztowymi; gdzieś nawet zauważyłam wygrzewającego się na słońcu kota, który przypomniał mi o naszej Elli. Ciekawe, jak żyło jej się u Connie. Muszę chyba do niej zadzwonić i zapytać się, co u niej. Samochód zaczął zwalniać i kilkanaście sekund później zatrzymaliśmy się przed połączonymi ze sobą budynkami, wyglądającymi jak tabliczka czekolady.

Zobaczyłam przez szybę machającego do nas Tomo, stojącego przed drugim autem, więc czym prędzej rozpięłam pasy, wyskakując z auta.
- Gdzie jesteśmy?
- To stare domy robotników, którzy dawniej pracowali w fabryce czekolady, o tam. – Tomo pokazał ręką wysokie budynki i chyba miedziane, pokryte patyną kominy podobnego koloru, co rząd domków, stojących nieopodal. - Chcę zobaczyć, co to za miejsce.

Jared stanął obok mnie, słuchając Tomo. Podczas lotu do Nowego Jorku wspomniał mi, że lubią z Tomo i Shannonem w różnych miejscach na świecie odkrywać ich mniejsze lub większe sekrety, ale nie przypuszczałam, że stanie się to tak szybko. W Europie byliśmy od pięciu dni, w Londynie wspólny spacer, teraz to, więc zastanawiałam się, czy w każdym mieście czeka nas jakaś niespodzianka.

- Podobno to miejsce zostało odtworzone zgodnie z kronikami fabryki, tak, by wyglądało jak sprzed lat. Wszystko jest zabytkowe, ludzie, którzy albo dawniej tu pracowali, albo mieli pamiątki z domów dawnych robotników, oddali je dla muzeum. Większość osób i tak woli zwiedzać fabrykę, ale nic tam po nas, tutaj jest ciekawiej. Zresztą nawet Vicki mówiła, że kiedyś tutaj była i że warto zobaczyć wszystko od drugiej strony.
- To chodźmy.

Kupienie biletów zajęło nam kilka chwil i moment później staliśmy już w korytarzu, pełnym zdjęć na ścianach. Oglądając żywą historię, zastanawiałam się, jak ci ludzie mogli z taką pasją robić coś, z czego nie mieli raczej ogromnych zysków.

W kuchni stała stara żeliwna kuchnia z płytą oraz piecem, takim, w którym najpierw trzeba było porządnie napalić, by w ogóle dało się cokolwiek ugotować, a obok mosiężne i miedziane garnki najróżniejszej wielkości, ułożone w stos. W centrum pomieszczenia znajdował się wielki, drewniany stół, przy którym stało pięć krzeseł, przykryty obrusem, a na nim stara porcelana, filiżanki, prawdziwe centrum domu. Wszystko było tak proste, jak w dawnych czasach, nieskomplikowane, bez rewelacji i nowinek współczesnego świata techniki, a najbardziej zaawansowanym urządzeniem było chyba stojące na kuchni żelazko na węgiel, które znałam z muzeum.

Kolejne pomieszczenia, do których zaglądaliśmy, były równie prosto umeblowane, skromnie, ale widać było, że pomimo niskich dochodów mieszkańcy dawniej starali się zmienić miejsce w jak najwygodniejsze. Sypialnie były nieduże, w każdej stało łóżko, komoda z lustrem, miską, dzbankiem, z boku na krześle wisiał ręcznik. Prawdziwym cudem jednak okazał się niewielki salonik z wielkimi fotelami, wytartymi, łatanymi, wysiedzianymi, przed starym, osmalonym kominkiem, półkami z książkami i pięknym, ogromnym radiem kolumnowym, takim, w którym trzeba było naprawdę ostrożnie dobierać częstotliwości, by cokolwiek dało się usłyszeć.

Kiedy wyszliśmy z budynku, Tomo był zamyślony. Z pewnością uderzyło go to, jak bardzo różne są nasze życia od tych ludzi sprzed tak krótkiego czasu. Ja przeżyłam szok, jednak nie tak wielki, ponieważ kiedy jeździliśmy do babci, pokazywała mi różne (wtedy uważałam je za dziwne) przedmioty, które teraz okazywały się być mi znane. Jared patrzył raz na mnie, raz na Chorwata, obserwując nasze reakcje.

Kiedy wróciliśmy do hotelu, od razu zamknęłam się w pokoju, wykonując kilka telefonów. Dobrze, że wiedziałam, jak przeliczyć tym razem różnicę w czasie, co było trudniejsze po stronie amerykańskiej. Mama z tatą, Connie – naprawdę cudownie było ich usłyszeć, dowiedzieć się, co tam u nich, porozmawiać o wszystkim i niczym.

- Mamo, co byś powiedziała, gdybym wiedziała, że jestem w ciąży?

Po drugiej stronie zapadła dławiąca wszystkie inne dźwięki cisza. Nawet telewizor, który słyszałam w tle, nagle ucichł. Moi rodzice musieli mieć włączony tryb głośnomówiący.

- Nia, córeczko, czy ty naprawdę nosisz pod sercem naszego wnuka? - usłyszałam lekko drżący głos taty. Wszyscy święci hiszpańscy, ja nie chciałam tym pytaniem doprowadzić własnego ojca do zawału!
- Tato, nie, po prostu... Ale przyjmijmy, że czysto hipotetycznie doszłoby do takiego pytania, to jak byście zareagowali?
- Kochanie, po prostu cieszylibyśmy się twoim szczęściem razem z tobą. Jesteście razem z Clarą naszymi najcenniejszymi skarbami.
- Naprawdę. - moja mama westchnęła - Wystraszyłaś nas, przez moment naprawdę pomyśleliśmy, że coś się dzieje. Zresztą, nawet gdyby, to dobrze byłoby mieć cię tutaj, w domu. Dobrze się czujesz, wszystko w porządku?
- Tak, jesteśmy w Birmingham, a jutro lecimy do Amsterdamu. Potem Rzym. Staram się żyć chwilą, teraźniejszością, to jedyny sposób, by przeżyć to, co dzieje się tutaj.
- Ale odpoczywasz, prawda? Musisz mieć dużo siły, by nadążyć. Widzieliśmy zdjęcia z Londynu, z tego wielkiego parku. - moja mama śmiała się, mówiąc ostatnie zdanie.
- Mamo! - zaprotestowałam na tyle głośno, że Jared zajrzał do sypialni, patrząc na mnie ze zdziwieniem, na co machnęłam ręką. - Nie musisz śledzić moich kroków. Ale jeśli chcesz, mogę później wysłać ci kilka zdjęć.

Po rozmowie z rodzicami naszła mnie kolejna fala tęsknoty: rzeczywiście, wycieczka do domu była dla mnie ważną sprawą, zdawałam sobie sprawę z tego, że wręcz priorytetową, tym bardziej, że dowiedziałam się, że tata czuje się już znacznie lepiej i naprawdę może sobie pozwolić na nieco więcej, niż przedtem. Nie chciałam płakać, naprawdę nie chciałam, ale podczas telefonu kilka łez popłynęło mi z oczu. Naprawdę, ale priorytetem nie była dla mnie praca, a rodzina. Ludzie, bliscy memu sercu, którzy pokazali mi, że warto się starać i walczyć o swoje. Nieważne, za jaką cenę.

Connie bardzo ucieszyła się, mogąc ze mną pomówić. Okazało się, że wpadała do nas, żeby trochę pocieszyć Dianę, która została na miejscu, dodała, że Ella świetnie odnalazła się w jej domu, wylegując się całymi dniami na szafkach, meblach, a na nasłonecznionym parapecie już w ogóle. Nie do końca jednak była przekonana co do tego, że to rasowy kot domowy, a to dlatego, że - cytując mamę Jareda - Wyobraź sobie, śpisz z Ellą leżącą obok na łóżku, czy to wy ją tego nauczyliście? Traktujesz ją praktycznie jak niemowlę, głaskasz, przytulasz się, karmisz smakołykami, jest jak dziecko. Potem siedzisz na tarasie, pijesz spokojnie kawę i patrzysz, że kotka w ogrodzie się przymierza, kilka sekund i niespodzianka, przynosi Ci zdobycz. Martwą zdobycz.


Skąd ja to wiedziałam... Oczywiście, że odzywał się w mojej kici instynkt. Najwyraźniej Connie niedostatecznie się z nią bawiła jej wędką z piórkiem, albo kulką z kocimi przynętami. Cieszyło mnie jednak to, że nie zniszczyła jej mebli, o których pamiętałam, że są naprawdę piękne.

Koncert i meet&greet przypominały dość mocno te z Londynu, nie nastąpiło zbyt wiele zmian w liście utworów, może poza jedną, a mianowicie taką, że Jared dodał jedną piosenkę podczas setu akustycznego – wzbudzając tym ogromną ekscytację widowni, ponieważ nigdy jeszcze nie była tak wykonywana, a to Birmingham miało okazję usłyszeć ją po raz pierwszy. To chyba była ta, którą grał mi w domu jeszcze przed wyjazdem, ponieważ widziałam Tomo, stojącego przy mikrofonie w czasie refrenów i śpiewającego chórki. Szkoda, że zagłuszała go muzyka, ponieważ byłam szczerze ciekawa jego głosu. Poza tym, okazało się, że kosztem skrócenia widowni o jeden rząd miejsc stojących udało się postawić z tyłu brakujące skrzynie, lampy i wyrzutnię sztucznego lodu, więc chyba nikt na tym nie ucierpiał.

Zrobiłam naprawdę sporo zdjęć, filmików, więc wiedziałam, że wspólnymi siłami z Markiem i Peterem zebraliśmy naprawdę dużo materiału z różnych perspektyw. Teraz trzeba było zebrać go, połączyć, poprawić, usunąć to, co niepotrzebne, opracować choć część i posłać ją w sieć. Praktycznie zaraz po koncercie wszyscy wsiedliśmy w zapakowany już wcześniej autobus, który zawiózł nas od razu na lotnisko. Nasz samolot odlatywał trochę po północy, a ekipa techniczna po załadunku sprzętu do luku miała lecieć w kabinie samolotu towarowego.

Kolejny przystanek: Amsterdam - miasto grzechu.

----------------------------------
Witajcie,
Przez ten czas zdałam sobie sprawę z tego, że #BloggerChallenge nie do końca był najlepszym pomysłem, wobec czego odwołuję wyzwanie.
Szukałam rozwiązania, które sprawi, że będę mogła zakończyć tą historię bez żalu, nie zawieszając na jakiś czas, dłuższy lub krótszy bloga. Przypuszczałam również, że jeśli sprawię, że owiewając wszystko tajemnicą i wydłużając oczekiwanie, zwiększę apetyt na kolejne fragmenty.

Nic nie cieszy mnie bardziej, jako autorkę, od komentarzy, opinii, sugestii, czym tak naprawdę powinnam się kierować, bo choć mam gdzieś tam swój plan, jak chcę dalej poprowadzić Nię, Jareda, Marsów, crew, spółkę, rodziny, zwierzaki i całą resztę bohaterów, pojawiających się częściej bądź rzadziej, chciałabym też zostać zapamiętana jako twórca i wiedzieć, że razem ze mną to wszystko przeżywacie; w mniejszy lub większy sposób, ale jednak.
Jak mówił Augustus Waters w The Fault in Our Stars (nawiasem mówiąc, przepiękna książka i film, polecam z całego serca), "boję się zapomnienia". 
Chociaż "świat nie jest fabryką spełniającą życzenia", mam jedno marzenie: chciałabym wiedzieć, że nie robię wszystkiego tylko dla siebie i że kiedyś powiem, że dzięki temu, co zrobiłam i co przeżyłam, świat stał się choć odrobinę lepszy.

Mam nadzieję, że rozumiecie mój pokrętny tok myśli.
Pozdrawiam Was wszystkich,
S.

8 komentarzy:

  1. Gdy czytałam początek, miałam cichą nadzieję, że jednak Nia będzie w ciąży. Wiem, że to zrujnowałoby jej karierę, ale tak jakoś... Ostatnio robię się strasznie ckliwa. :)
    To całe stoisko z różnymi rzeczami z 30stm, przypominało mi ten, który widziałam ostatnio na koncercie AC/DC. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, że Marsi też coś takiego mają.
    Wycieczka po Brimingham była tak arealistyczna jak dla mnie. Kurcze, dawno nie wkręciłam się tak w opisy.
    "Kolejny przystanek: Amsterdam - miasto grzechu." - to zabrzmiało tajemniczo, już nie mogę się doczekać!
    Pozdrawiam i ściskam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te słowa, wiele to dla mnie znaczy :D

      Owszem, ciąża aktualnie byłaby ruiną dla Nii, choć wiem, że z drugiej strony wszystko mogłoby się zmienić o 180 stopni. W ckliwości nie ma nic złego ;) - to tylko instynkt macierzyński.
      Tak, Marsi mają swój tour store, tyle że ceny w nim są koszmarne i wybór (przynajmniej w Gdańsku) nie był tak zachwycający, jak bym tego pragnęła.

      Wiedziałam, że ta niewielka zapowiedź z ust Nii może podgrzać atmosferę, bo rzeczywiście, w Holandii będzie się działo :)

      Pozdrawiam,
      S.

      Usuń
  2. Zwykle nie komentuje ale dzis cierpię na bezsenność i po prostu mam na to czas... Rozdział jest świetny ale i taki jakby przejściowy bo niby coś sie dowiadujemy ale po przeczytaniu zostaje lekki niedosyt . Ale to z całą pewnością nie jest złe ponieważ chcesz już nowy A PRZYNAJMNIEJ JA CHCĘ JUŻ NOWY. Bardzo sie cieszę że zrezygnowałaś z #BloggerChallenge bo z tego co zrozumiałam historia Nii będzie dłuższa co jest naprawdę dobrą wiadomością. Gdy wczuwasz sie w jakąś scenę masz wrażenie jakbyś to ty była Nią jakbyś pisała tu pamiętnik ponieważ wszystko jest bardzo dopracowane i realistyczne . Dobra ja kończę i czekam na następny rozdział

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za komentarz! :D - zarówno Tobie, jak i tej bezsenności (choć jej nie życzę, bo sama doskonale wiem, co to znaczy nie spać przez pół nocy w tutejszym klimacie). Mam nadzieję, że będziesz zaglądała częściej :)

      Historia będzie dłuższa, na pewno czeka nas wszystkich jeszcze cała trasa, a potem powrót do domu i kilka niespodzianek przed końcem.
      Poniekąd tak jest, że to pamiętnik Nii, pisany w czasie teraźniejszym. Staram się czuć to samo co ona, choć wiem, że czasami mi to nie do końca wychodzi, jako że jestem zupełnie innym człowiekiem. :)

      Kolejny rozdział wkrótce.

      S.

      Usuń
  3. to mi się podoba - teraz z wielkim uśmiechem na twarzy dodaję komentarz- myślałam że jednak będzie w ciąży - tu mnie masz ;-). To jak - może jednak nie skorzysta z recepty ( hi, hi ;-) ) .
    Moim zdaniem - super że zamieszczasz obszerne opisy i historię miejsc, w których się znajdują - przyjemne z pożytecznym - zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego, ciekawego bądź odświeżyć wiedzę - po cichu liczę że z każdego miasta coś fajnego, nieoklepanego będzie :-) pozdrawiam
    -K.B.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, dziękuję, dziękuję za opinię :D

      Owszem, Nia może nie skorzystać z plasterka, oczywiście, ale ten moment chyba jeszcze nie może nadejść teraz ;)
      Staram się szukać takich historii, które są inne, ciekawe, wyjątkowe, czasem też zaskakujące. - mam nadzieję, że zaspokoję wkrótce i Twoje oczekiwania :)

      S.

      Usuń
  4. stara, nigdy więcej nie wysyłaj mi takich rzeczy, jak te przed chwilą :D potem nie umiem zebrać myśli do kupy, haha. zacznijmy od tego, że przemyślałam troche to, że Nia mogłaby być w ciąży i to troche byłoby z dupy. więc stwierdzam, że ciąża byłaby strzałem w kolano dla nich troche. w sumie mogłaby dalej z nimi pracować, ale wiadomo musiałaby zwolnić tempo, a tak czasem się nie da. no nic, poczekamy zobaczymy :D
    reakcji rodziców się nie dziwie, taki zaskok trochę, ale pewnie będą się cieszyć, bo powinni. będą mieć ładnego wnuczka, no i Dżarek mógłby śpiewać mu kołysanki! :3 yaaay, to słodkie, maxxxx.
    czekam na Amsterdam, czekam, bo kusi i kusi i wiem, że mnie nie zawiedziesz.

    x, A

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawiązując do "tych rzeczy": sama się na to zgodziłaś, wiedziałaś, że to coś specjalnego ;)

      Dzięki za opinię. Oczywiście, nawet nie w jedno kolano, a w dwa, bo przecież kobieta w ciąży powinna o siebie dbać, a nie, codziennie zmieniać miejsce pobytu :) - na piękne dzieciaczki przyjdzie czas :D
      Oczywiście, rodzice Nii są bardzo tolerancyjni, choć po prostu, jak każda normalna rodzina, martwią się o nią. Pragną jej szczęścia :)

      A w Holandii... Będzie się działo, obiecuję ;)
      S.

      Usuń

Czytasz? Proszę, skomentuj, to naprawdę pomaga :)