piątek, 10 października 2014

It's a place where...

Obudziłam się z głośnym krzykiem i poderwałam spod pościeli, rozglądając dookoła na wpół świadomie. To nie był mój pokoik, tu słońce wpadało do pokoju łagodnie, miękko rozlewające się promienie układały się na śnieżnobiałych ścianach, materac nie był tam aż tak przyjemnie miękki, a ja poza tym byłam zlana lodowatym potem, starając się ogarnąć ogrom sytuacji. Choć znalazłam się w Hollywood Hills zaledwie kilka dni temu, we wtorek, przez ostatnie poranki nie budziły mnie koszmary, co było dla mnie niepokojące. Kiedy udało mi się zmusić mózg do pracy, wszystkie puzzle znalazły się na swoim miejscu:  dziś sobota, wolny dzień, ja jestem w domu Jareda, pracuję – tak, w dalszym ciągu to do mnie nie docierało, pomimo wyraźnych faktów, zdarzeń i listy obowiązków, jaka leżała na biurku, starannie poskładana w kostkę – no i mieszkam tu w iście królewskich warunkach. Omiatając wzrokiem pokój, po raz kolejny wrzasnęłam, widząc sylwetkę stojącego człowieka na korytarzu. Przecież zamykałam drzwi… A może nie? Siedziałam ogłupiała, przykryta do połowy kołdrą w dość mocno porozciąganym T-shircie, służącym mi za jedną z części piżamy i starając się przyswoić sobie wszystkie fakty, po raz kolejny zareagowałam nie tyle wrzaskiem, co piśnięciem pełnym strachu.

- Dzień dobry. Wyspałaś się? – Jared wszedł do pokoju, uśmiechając się. – Mam nadzieję, że cię nie wystraszyłem.
Pomijając fakt, że to nie ja otworzyłam drzwi, nadal siedząc jak zaklęta, pokiwałam głową.
- Nie…
- Usłyszałem krzyk, więc natychmiast przyszedłem, bo nie wiedziałem, co się dzieje. Często w weekendy spędzam poranki w ogrodzie, ale tym razem wstałem nieco później. – J. miał na sobie luźną, długą koszulkę z odciętymi rękawami, a nogawki szarych spodni dresowych wydawały się być dla niego zdecydowanie za duże, zwisając luźno wzdłuż nóg. Stał tak przy krawędzi łóżka, starając się wybadać mnie wzrokiem.
- Już nic. Sama nie wiem, czemu krzyczałam. Daj mi chwilę.
- Nie spiesz się. – odwrócił się. – Nie ma tu dziś nikogo poza nami. – dodał, wychodząc.

Poderwałam się z łóżka zaraz po tym, gdy zamknęły się za nim drzwi. W pośpiechu złapałam przygotowane wcześniej w szafie ubrania, zmierzając do łazienki, a gdy tylko szybko wyszczotkowałam zęby i nałożyłam na twarz krem, mogłam mówić, że wyglądam jak człowiek i rozmawiać z kimkolwiek. Wracając, zerknęłam przez okno, widząc, jak przeciąga się w ogrodzie, po czym schyla, dotykając dłońmi palców u stóp.

Poprawiłam tylko pościel, przykryłam łóżko kocem i z nieco spokojniejszym sumieniem westchnęłam. Nie rozumiałam, czemu muszę zawsze budzić dookoła siebie tyle szumu. Nigdy, przenigdy tak nie reagowałam, nawet gdy po raz pierwszy udało mi się spokojnie zasnąć, będąc samej w Stanach. Postanowiłam jednak, że mimo tego, co się zdarzyło, mimo wrzaskliwej wpadki nadal będę starała się funkcjonować najlepiej, jak to tylko możliwe.

Telefon znalazł swoje miejsce w kieszeni, na stopy wsunęłam pluszowe kapcie i otworzyłam drzwi, nasłuchując dźwięków z zewnątrz. Na piętrze panowała grobowa cisza, wszystkie drzwi, które mijałam, były pozamykane, więc równie cicho przemknęłam do kuchni, gdzie zaraz po przymknięciu drzwi odetchnęłam z ulgą. Cóż, tym razem to ja mogłam objąć rządy w tym przybytku.

Otworzyłam lodówkę, szukając w niej jakichś pomysłów bądź inspiracji. Wiedziałam już, że mój szef trzyma się z dala od mięsa, co zdążyłam zauważyć, więc pomyślałam, że mogłabym zrobić śniadanie, korzystając (miałam nadzieję, że z w miarę pokaźnych) zasobów spożywczych. W chłodziarce znajdowało się mnóstwo owoców i warzyw, kartony z mlekiem (lub czymś mlekopodobnym…), znane mi ze sklepowych półek tofu i jeszcze parę innych, dziwnych rzeczy. W sumie… nie wyglądało to źle, ale mój pierwszy pomysł – jajecznica – który tak szybko wykiełkował, natychmiast zdążył zniknąć, kiedy przeszukiwałam półki. W zastępstwie jajek znalazłam za to częściowo opróżniony słoik z nalepką w kropeczki, głoszącą, że jego zawartość to puree z dyni, który wyjęłam, podobnie jak znane mi już mleko migdałowe. Nigdy nie sądziłam, że zrobienie śniadania może być aż tak trudne…

Na blacie zauważyłam białego iPoda, leżącego nieopodal stacji dokującej z niewielkimi głośnikami. Podobne ma przecież Clara, ale niekoniecznie od Apple’a, były za drogie, żeby rodzice mogli jej je kupić. Podpięłam urządzenie do głośników, z których natychmiast popłynął dość nieaktualny stylem kawałek. Nie sądziłam, że Jared gustuje w takiej muzyce...szczególnie starszego typu, gdzie jeszcze nie było takich możliwości technicznych, jednak znałam tą piosenkę. Prince. Tata zawsze słuchał takich kawałków, jeżdżąc samochodem, więc kiedy dosiadałam się do niego, byłam z góry skazana na słuchanie. O dziwo, nie mogłam jednak powiedzieć, że nie było to bynajmniej nieprzyjemne.
Zakręciłam się dookoła, myśląc, co mogłabym zrobić w zastępstwie jajek.  Skoro nie to, ciekawe, co powie na naleśniki.

Wiele ryzykowałam, nie mogłam nawet przewidzieć ostatecznego efektu, korzystając z nieznanych mi do tej pory składników. Pootwierałam szafki, szukając najprostszych ingrediencji: mąki, cukru, proszku do pieczenia i oliwy, słysząc, jak zmienia się piosenka, a z głośniczków wydobywa się męski, dość nietypowy, bo wyższy głos do wtóru gitary. W szafce pod blatem znalazłam płaski, duży talerz, miskę, dużą drewnianą łyżkę i patelnię, którą natychmiast ustawiłam na kuchence. Możliwe, że z punktu widzenia osoby postronnej trochę szarogęsiłam się w kuchni, lecz po chwili całkiem sprawnie szło mi mieszanie wszystkich potrzebnych składników. Rozgrzałam na patelni oliwę, szeroko się uśmiechając i nucąc, jednak szybko zostałam zagłuszona przez głos, śpiewający zgodnie z tekstem: „Pray to your god, open your heart, whatever you do, don't be afraid of the dark, cover your eyes, the devil's inside”

Kiedy odwróciłam się, zerkając, zobaczyłam, że Jared zdążył się przebrać w dopasowane spodnie i niebieską, pasującą kolorem do jego oczu koszulkę z dziwnym kolorowym stworkiem i siedzi na stołku przy wyspie kuchennej, gdzie do tej pory siadałam zawsze ja.
- Nie przeszkadzaj sobie. – uśmiechnął się. – Widzę, że znalazłaś mojego iPoda, szukałem go wczoraj dosłownie wszędzie. Dziękuję.
- Proszę. Leżał na wierzchu, więc pozwoliłam sobie włączyć muzykę. Nie lubię grobowej ciszy. – również promiennie się uśmiechnęłam, nalewając na patelnię porcję ciasta na dwa małe placuszki, z dumą nie roniąc ani kropli na blat. Jakim cudem miałam tyle pewności siebie?
- Podoba ci się, prawda? Miałem takie przeczucie, że lubisz gotować. – zagaił miękkim głosem, podczas gdy po raz kolejny zmieniła się piosenka. Tym razem wiedziałam, czego słucham: znałam twórczość tej młodziutkiej wokalistki, Ivy. Miała głos… Nie dało się ukryć, że została obdarzona wspaniałym talentem, a ja lubiłam dodatkowo jej manierę śpiewu.
- W sumie… - przewróciłam naleśniki, starając się ich nie połamać – dodatek dyni sprawił, że były jednocześnie bardziej puszyste, ale i delikatniejsze zarazem. Miałam nadzieję, że się udadzą. – W której szafce są talerze?
- Nie kłopocz się, ja nakryję.

Odwróciłam się do patelni, ściągając gotowe placuszki i szykując następne, jednak tym razem nie takie duże, dzięki czemu znacznie szybciej mogłam je usmażyć. Kiedy po raz kolejny zerknęłam za siebie, zauważyłam, że na stole już są przygotowane nakrycia, a Jared stoi z boku kuchni z jakimś ustrojstwem, przypominającym dzbanek i żongluje, a właściwie powinnam powiedzieć, że podrzuca trzema albo czterema pomarańczami. Szybko przekroił je w połowie, delikatnie dotykając miąższem czegoś w rodzaju kapturka, który z przyjemnym mruczeniem zaczął się obracać. Obok niego stały dwie wysokie szklanki, co pozwalało mi stwierdzić, że używa wyciskarki do soku, ale zupełnie niepodobnej do tej, którą znałam i używałam ja.

- Odrobina witamin z rana. – podłapał moje spojrzenie, uśmiechając się. – To na dobry początek dnia.
Kiedy wzięłam talerze z wyspy, nakładając na nie gotowe placuszki, Jared uśmiechnął się, wyciągając z szafki nad sobą niewielką butelkę z lśniącym syropem i stawiając ją na powierzchni stolika.
- Mam nadzieję, że będzie ci pasowało. – przysunęłam w jego stronę talerz. – Smacznego.
- Dziękuję. – odparł, wciągając powietrze nosem. – Ładnie pachnie.
Kiedy ostrożnie skubnął kawałek naleśnika, przeżuwając, patrzyłam na swój talerz z niepewnością.
- Czemu nie próbujesz? – przełknął kęs. – Są pyszne. Nigdy bym nie wpadł na to, żeby dodać dynię. Pierwszy raz robiłaś wegańskie śniadanie?

Natychmiast się zaczerwieniłam, słysząc jego słowa i biorąc do ust kęs. Miał rację, rzeczywiście były dobre.
- Może wytłumaczę: wegańskie, czyli bez: mięsa i jego pochodnych, jajek, mleka, miodu; tylko z produktów roślinnych. To tak jakby odmiana diety wegetariańskiej, ale bardziej restrykcyjna. Tak właśnie jem prawie na co dzień, kiedy nie oszukuję.
- Nie wiedziałam… A ja szukałam jajek, na próżno. Oszukujesz? – w odpowiedzi usłyszałam głośny śmiech.
- Jakimś cudem jednak wiedziałaś, co zrobić i jak sobie poradzić z dobrym efektem. Wyszło świetne, mam nadzieję, że podszepniesz mi na przyszłość przepis. Tak, zdarza się, ale wtedy, kiedy mam na przykład jakieś bardzo oficjalne spotkanie w miejscu, w którym wiem, że nie znajdę niczego dla siebie. To jak, podzielisz się ze mną? – Jared puścił w moją stronę oczko.

- O ile uda mi się go odtworzyć… - uśmiechnęłam się z lekka.

--------------------------------------------
Dziękuję, że jesteście tu ze mną. 
Dzięki Wam udało mi się usiąść do klawiatury i wyciągnąć z czeluści pliku z rękopisem tego bloga parę dawno napisanych rozdziałów i je dokończyć, dzięki czemu myślę, że na razie nie będę musiała czegoś poświęcać, by dalej móc pisać.
Dorzuciłam również do inspirującej playlisty kilka nowych utworów.
Do zobaczenia wkrótce :)
S.

Edit: nastąpiła również mała poprawka - wreszcie miałam czas na stworzenie nagłówka :)

6 komentarzy:

  1. Kocham cię Słońce <3 Rozdział jak zwykle niesamowity <3 Nie mogę się doczekać następnego ;c Mam nadzieję, że szybko dodasz <3 /Z ;**

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :3
      Czy dodam szybko,to zależy... od czasu. Ale na pewno nie potrwa to dłużej niż kilka dni ;)
      S.

      Usuń
  2. Co mogę napisać: jest jak zawsze cudownie. Twój styl pisania kocham najbardziej na świecie, piszesz tak płynnie i leciutko, czyta się niesamowicie przyjemnie ♥
    Tak na marginesie, zastanawiam się, czy Nia pozna kiedyś Tomo i Shannona, i czy w ogóle wystapią w tym opowiadaniu, tak mi przyszło do głowy :D
    Życzę Ci, kochana, jeszcze więcej weny, czasu i sił na pisanie! Oby tak dalej, bo jest coraz lepiej!
    Pozdrawiam ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ukrywam, że bardzo się cieszę, że tak ci się podoba to, jak piszę. To dla mnie znaczy bardzo wiele :) Dziękuję!
      Ha, Jared bez Marsów to jeszcze nic, oczywiście, że panowie Mofoś i Shannie zameldują się na swoim miejscu całkiem niedługo :)
      S.

      Usuń
  3. To, że rzadziej komentuję nie znaczy, że nie czytam.
    Rozdział jak zwykle świetny i co tu dużo mówić, jak najszybciej liczę na kolejny :) Czekam też na to, aż pojawią się Shann i Tomo.

    Jednocześnie zapraszam do siebie :3
    Pozdrawiam i życzę weny,
    C.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem to doskonale - mam dokładnie ten sam problem... Wygląda na to, że kolejny rozdział pojawi się nieco wcześniej ;)
      Shann i Tomo będą, ale najpierw... zaplanowałam coś, co w ważny sposób wpłynie na dalszą akcję.
      Dziękuję, Mr. Wen złapał wiatr w żagle i daje mi sporo pomysłów :)
      S.

      Usuń

Czytasz? Proszę, skomentuj, to naprawdę pomaga :)