wtorek, 16 czerwca 2015

Road travellers, road warriors, vagabonds

Budzik zadzwonił o nienormalnej porze, kiedy za oknem słońce dopiero co zdążyło wstać. Była siódma rano i przez przesłonięte częściowo okna wpadały do sypialni pierwsze promienie naturalnego, ciepłego światła. Cały wieczór po rozmowie z Clarą aż do późna spędziłam na sprawdzaniu, czy na pewno zabrałam wszystkie potrzebne rzeczy z checklisty: aparaty, karty pamięci, ubrania, buty, kosmetyki, czując się w ten sposób tak, jakbym właśnie się przeprowadzała.

Śmieszne, czasowa zmiana miejsca zamieszkania bez konkretnego adresu: ciągle coś nowego, ciągle pełnego zmian, każda noc w innym mieście, innym kraju, dziesiątki lub setki kilometrów od poprzedniego – życie na walizkach – to, co miało nas czekać, było dla mnie wręcz niewyobrażalne. Przez moment nawet nie chciałam wstawać. Cóż, taka była wada podróży do Europy, szczególnie tych bezpośrednich lub, jak w naszym wypadku - z przesiadką, popołudniowo – wieczornych, przed którymi zawsze czekała pełna odprawa, połączona z dodatkowymi kwestiami związanymi z rejestracją rzeczy dla zespołu.

Przez to, że ostatnim razem leciałam wyłącznie z bagażem podręcznym, moja odprawa była bardzo prosta, jednak tym razem lecieliśmy wszyscy: Jared, ja, Emma, Shannon, Tomo, z pełnymi bagażami, wszystkimi rzeczami – instrumenty i sprzęt miały dotrzeć niedługo po nas lotem towarowym - a w Londynie miał do nas dołączyć jeszcze techniczni i jeszcze jeden członek ekipy, basista i klawiszowiec Stevie, który postanowił polecieć samodzielnie już kilka dni temu, z racji trudności z przystosowaniem się do zmian czasu między Stanami a Europą. Jet-lag był złem wcielonym... Każde z nas mogło zabrać dużą walizkę jako bagaż rejestrowany, a do tego jeszcze mniejszą na podróż, a ja z Emmą dodatkowo mogłyśmy wziąć torebki, które jednak z racji zajmowanego miejsca i utrudniania już i tak skomplikowanego przemieszczania się z ciężkimi torbami uważałam za delikatnie rzecz ujmując, niewypał. Moje walizki dało się łatwo połączyć z racji jednolitego systemu mocowań, jednak Jay musiał wykorzystać szeroki pasek, podobny do tych do związywania mat do jogi, by jakoś umocować mniejszą z toreb na czas odprawy.

Jared spał jak zabity, najwyraźniej dźwięk był dla niego zbyt cichy, by się rozbudził, jak stało się to ze mną. Ostrożnie wygramoliłam się spod kołdry, wstając i przykrywając go ponownie, po czym złapałam przygotowane poprzedniego wieczoru ubrania i poszłam do łazienki, starając się jak najciszej uszykować na cały dzień, który mieliśmy spędzić w podróży. Chociaż nasz bezpośredni lot planowo miał rozpocząć się około godziny 16.00, już od około 12.00 musieliśmy być na lotnisku – teoretycznie według lotniska na odprawy międzynarodowe zalecane były tylko trzy godziny, ale mogliśmy spodziewać się wszystkiego, od korków na ulicach zaczynając, kończąc na kolejkach, więc wolałam mieć więcej czasu. Nawet gdybyśmy mieli spędzić go w saloniku pierwszej klasy, pewność, że polecimy, była dla mnie bardzo ważna.

Jak najciszej się dało, wyszłam z sypialni, przechodząc do kuchni, w której się zamknęłam. Zwykle tego nie robiłam, zdarzało się to tylko wtedy, gdy gotowałam coś o szczególnie mocnych zapachach, tak, by nie roznosiły się po całym domu, jednak teraz powód był prozaiczny: chciałam dać Jayowi jeszcze chwilę snu. Ja byłam bardziej odporna, jednak on… Przez te pół roku zdążyłam zauważyć, że jeśli mógł spać bez koszmarów, naprawdę doceniał to, że nie budziłam go bez potrzeby. 

Podejrzewałam, że niełatwo zaśniemy w czasie lotu, szczególnie tego z Nowego Jorku do Londynu, więc poprosiłam zawczasu Emmę, czy mogłaby poradzić mi, co z tym zrobić. Odpowiedź okazała się nader prosta: dzień później przyniosła ze sobą do biura niewielkie białe pudełeczko, które teraz bezpiecznie spoczywało w moim bagażu. Były to silne leki, które Jared brał już na czas lotów do i z Europy - wystarczyła jedna tabletka i kilka minut, a każdy zasypiał po niej jak niemowlę. Niekoniecznie chciałam się na nie decydować, ale z drugiej strony zdawałam sobie sprawę, że jeśli chcę być gotowa na wszystko, co zdarzy się w Londynie, będę musiała mieć naprawdę dużo sił.

Siedziałam w kuchni, trzymając na kolanach miskę z ciastem na wafle. Miałam ochotę zrobić coś innego niż zwykle, poza tym nie czułam jakiejś szczególnej ochoty na tradycyjne śniadania, jakie jadaliśmy z Jaredem. Zresztą, nie byłam zbyt głodna, więc co jakiś czas pociągałam przez słomkę łyk soku ze szklanki, rozmyślając.

Zupełnie nie wiedziałam, co czeka mnie po drugiej stronie globu. Przepraszam: co czeka nas. Mój brak doświadczenia zaczynał mnie przerażać. Jak miałam sprawdzić się przed tymi wszystkimi ludźmi? Lęk wracał ze zdwojoną siłą. Przez to wszystko nawet nie zauważyłam, że masa, którą mieszałam, zaczęła koszmarnie gęstnieć, przez co zrozumiałam, że chyba przesadziłam z czasem i ilością składników. Owszem, kulinarne katastrofy zdarzały mi się wielokrotnie, kiedy uczyłam się gotować, ale przygotowywałam już masy na naleśniki, placuszki, wafle, gofry i nigdy jeszcze nie miałam wpadek w tej materii. Zawsze musiał być ten pierwszy raz. Sięgnęłam po stojącą na blacie butelkę z mlekiem migdałowym, dolewając je do zgęstniałej masy i chcąc ją uratować, dosypałam odrobinę otrąb i jeszcze raz wymieszałam wszystko.

Stałam nad gofrownicą, nie wiedząc, co mam dalej ze sobą zrobić, więc odstawiłam na chwilę miskę, siadając bezsilnie na jednym ze stołków kuchennych. 

Nie, nie chciałam się nad sobą użalać, ale ukryłam twarz w dłoniach, zastanawiając się, co ja tak właściwie robię. Nigdy nie marzyłam o czymś tak gigantycznym, nie czułam potrzeby bycia lepszą, niż inni. Nigdy nie chciałam wychodzić przed orkiestrę, szczerze mówiąc, gdyby było to możliwe, chciałam się schować w tłumie i nie dać złapać. Lub nawet stanąć trzy kroki z tyłu za wszystkimi. Teraz dostałam coś, o czym nigdy nawet mi się nie śniło. Stanąć w świetle reflektora… Byłam w życiu na kilku koncertach, raz albo dwa zdarzyło mi się dopaść tak cennych miejsc przy barierkach, ale teraz miałam znaleźć się po drugiej stronie barykady.
- Dzień dobry. – usłyszałam cichy głos za plecami. – Wyspałaś się?

Podniosłam głowę znad kolan, prostując się z tej nieco niewygodnej, połowicznej pozycji embrionalnej i spojrzałam na Jareda, stojącego nade mną w piżamie.

- Sama już nie wiem. Chyba tak, dziękuję.
- Nie martw się. Wszystko będzie okej, zobaczysz. Chodź, uśmiechnij się, lecimy do Londynu. – pocałował mnie delikatnie. – Daj tą miskę, dziś ja robię śniadanie. A ty naprawdę się nie denerwuj,  teraz to jeszcze nic. Kiedy wylądujemy na o2, tam nie będzie odwrotu, zobaczysz.
- Nie poprawiasz mi humoru.
- Nia, nie mów tak. Opowiadasz bzdury. Zobaczysz, będzie naprawdę świetnie. Spodoba ci się.
Zakręcił się dookoła, wyciągnął talerze, łopatkę do obracania gofrów i zaczął jakby nigdy nic, jakby był to kolejny, zwyczajny dzień przygotowywać śniadanie. Kiedy zebrałam się w sobie, podeszłam do szafki, w której trzymaliśmy herbaty.
- Napijesz się? – pomachałam puszką z drobnymi listkami Senchy w środku.
Jared odpowiedział mi uśmiechem.
- Poproszę.

Zaparzyłam w czajniczku trochę listków, uspokajając się. Nie bez powodu Japończycy mówią, że parzenie herbaty daje poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, spokoju, którego teraz tak bardzo potrzebowałam. Stawiając na wyspie filiżanki, czułam, że to będzie podróż jak każda inna, tyle że tym razem w towarzystwie ludzi, których nie znałam od tej strony. Byłam tak bardzo – czyli wcale - niedoświadczona w kwestii życia w trasach koncertowych, że nie wiedziałam, co mam dokładnie robić i jak się zachowywać.

- Kiedy już dolecimy, w Londynie będziesz miała spotkanie z pozostałą częścią twojej załogi, reszty crew; szczerze mówiąc, to nie mam pojęcia, co Emma - bo to ona zarządza wszystkim - ma wam do powiedzenia. Pewnie będą powiedziane różne rzeczy na temat noclegów, przejazdów, godzin pracy – tym się nie przejmuj, w żadnym razie nie będziesz spała z resztą ekipy – natychmiast pokręcił głową. - Podróżujesz też ze mną, Shannonem, Tomo i Emmą, możemy też wprowadzić poprawki do planów, to jest rzecz bardzo płynna. – nalewając ciasto na gofry w kształcie kwiatów, Jared opowiadał mi o szczegółach. – Specjalnie lecimy popołudniowym lotem, żeby w Londynie mieć czas na jakąś organizację, może też chwilę aktywnego relaksu, a potem odeśpimy jet-lag. To się sprawdzało w przeszłości, więc czemu i tym razem nie miałoby?

Gofry, które zrobiliśmy, były naprawdę dobre, więc szybko zniknęły z talerzy. Z pełnym żołądkiem humor poprawiał się praktycznie od razu, a w dodatku mogłam liczyć na to, że Jared na pewno doradzi mi, co mam robić.

Ostatni przegląd walizki, który wcześniej zrobiłam pod jego nieobecność pokazał, że mam chyba wszystko, co będzie potrzebne mi do szczęścia.  Kiedy pojawił się przy mnie, ubrany w wybraną wcześniej koszulkę, śmiejąc się i kręcąc dookoła, prawie jak dziecko, zaraził mnie radosnym nastrojem, więc nie miałam innego wyjścia, jak tylko uśmiechnąć się i gdy tylko pod domem pojawiła się taksówka, zejść na dół i zacząć długą podróż.

Na lotnisku w saloniku dla gości spotkaliśmy się z Shannonem, ciągnącym za sobą wielką walizkę - chyba nawet większą, niż moja własna, choć to prawdopodobnie ja miałam więcej rzeczy - oprócz tego miał na ramieniu jeszcze torbę od Yves Saint Laurenta, przez co zastanawiałam się, jak zamierza wejść z tym wszystkim na pokład. Jared i ja mieliśmy też sporo rzeczy, ale nie aż tyle na jedną osobę. 

Tomo natomiast przyjechał z Vicki, z którą wylewnie się żegnał. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam tak dobranej pary, oczywiście poza moimi rodzicami. Nie mogli oderwać od siebie wzroku, cały czas rozmawiali, jakby mieli nie widzieć się przez lata… Widać było, że bardzo się kochają i czułość Chorwata, która z niego emanowała, kiedy pogłaskał Vicki po policzku, była wręcz namacalna. 

Patrzyłam na to z łezką w oku, wiedząc, że podobnie przecież było ze mną, kiedy wyjeżdżałam.  Rodzice i Clara długo nie chcieli wypuścić mnie z objęć, choć żegnaliśmy się dłużej niż kwadrans.
W końcu zegar wskazywał wyraźnie, że jeśli nie przejdziemy do stanowisk odprawy, możemy nie polecieć, a nie było to naszym celem. Vicki odprowadziła nas do bramek, gdzie po raz ostatni uściskała Tomo. Słyszałam ich obietnice, że niedługo się zobaczą, że zadzwoni do niej z Londynu, że wszystko będzie w porządku i że nie musi się obawiać.

Podczas lotu do Nowego Jorku głównie rozmawialiśmy, korzystając z tego, że siedzieliśmy z Jaredem obok siebie, jakoś nieszczególnie mając ochotę na oglądanie zaproponowanych nam filmów z centrum rozrywki na pokładzie. Przed samym lądowaniem nieco nami zatrzęsło, ponieważ samolot wpadł w jakiś prąd powietrzny, przez co ze schowków nad głowami wypadły maseczki tlenowe, ale nie musieliśmy ich używać. Kiedy nasz samolot był tankowany, a pasażerowie zostali poproszeni o opuszczenie pokładu, przeszliśmy do terminalu i korzystając z chwili spokoju, poszliśmy napić się smoothies w dobrym gronie, śmiejąc się i żartując na temat tego, co miało nas czekać. Dowiedziałam się przy okazji dzięki temu, jak nie powinnam zareagować na chłodną, brytyjską uprzejmość, dla nas wyglądającą czasem jak ignorancja.

Kilka osób w kafejce rozpoznało zespół, więc z uśmiechami i w dobrych nastrojach panowie zgodzili się zrobić zdjęcia, ale wkrótce po tym zauważyliśmy flesze paparazzich, którzy jakimś cudem znaleźli się na lotnisku, więc korzystając z tego, że nasz lot był już wywoływany, zebraliśmy rzeczy i grzecznie wróciliśmy na pokład, z powrotem zajmując nasze miejsca. Czekały już na nas koce i poduszki, leżące na rozłożonych fotelach, więc wiedziałam, że trzeba będzie wykorzystać te godziny na sen, inaczej w Londynie będziemy nie do zniesienia.

Wystarczyła chwila po wzbiciu się w niebo i osiągnięciu odpowiedniej wysokości, żebym mogła wyjąć niewielkie pudełeczko.
- Jared, chcesz już iść spać? - wyjęłam z niego niewielką tabletkę, maleńką, wielkości leków przeciwko alergii, pokazując mu. - Ja chyba się prześpię.
- Jesteś pewna, że chcesz już brać leki? - pogłaskał mnie, więc przytuliłam się do niego. - Jeśli teraz zaśniemy, potem będzie trudniej się nam przestawić. Zaczekajmy do momentu, kiedy za oknem się ściemni, dobrze?
Z jakiegoś powodu - może była to kwestia jego doświadczeń - zaufałam słowom Jareda, wyciągając z torby książkę i widząc na twarzy jego uśmiech. On sam siedział ze słuchawkami w uszach i iPadem na kolanach, słuchając czegoś i spokojnie oddychając. Widziałam, że wszystko jest pod kontrolą, więc spokojnie mogłam odetchnąć.
Kiedy na pokładzie przygasły światła, ułożyliśmy się wygodniej, składając podłokietnik, dzielący nasze rozłożone fotele, oboje połknęliśmy lekarstwo i wystarczyło kilka minut, byśmy oboje odpłynęli w morfeuszowe objęcia, wtuleni w poduszki i siebie nawzajem.

Do Londynu dolecieliśmy cali i żywi, choć przy tym dość mocno zmęczeni psychicznie. Leki nasenne pomogły, jednak przestawienie się na zupełnie inny czas dla większości ekipy było piekielnie trudnym zadaniem – przeżyć dobę dwa razy w ciągu dnia... Zastanawiałam się, jak żyją wobec tego stewardessy, które latają pomiędzy strefami czasowymi przynajmniej kilka razy w tygodniu. 

Po zameldowaniu się w hotelu, ogarnięciu wszystkich spraw papierkowych i zadbaniu o siebie Emma zwołała nas, czyli crew, na zebranie do zajętej przez nas sali konferencyjnej, na którym, zgodnie z tym, co powiedział Jared jeszcze w domu, dostałam listę koncertów wraz z kalendarzem. Do tego doszła jeszcze zawieszka, wykonana z grubego plastiku, z symbolem trasy, który pojawiał się już na plakatach, niebieska smycz do kompletu, będąca jednocześnie moim identyfikatorem, jak i przepustką. Zapamiętałam też znamienne słowa, zasadę, która w trasie miała ułatwić wszystkim życie: trzy razy „K”: kierunek – koncentracja – konsekwencja. Kierunek ku wszelkim działaniom, koncentracja na nich i konsekwencja w realizacji.

Kiedy spokojnie przeanalizowałam listę, wyglądało to tak, jakbyśmy mieli zrobić koło po całej Europie i gdyby ktoś narysował przebieg naszej trasy, mogłoby wyglądać to całkiem ciekawie. Czytając w kolejności, uśmiechałam się: Londyn, następnie Birmingham, potem Holandia, Rzym, Sycylia, dalej Paryż, kilka innych miejsc we Francji; Zurych, dwa koncerty w Niemczech, jeden z nich w Berlinie – te trzy koncerty zespół miał grać praktycznie jeden za drugim, Gdańsk, miejsce, którego nazwy nie umiałam początkowo odczytać i któremu to Emma poświęciła sporo czasu w rozmowie z nami, ze względu na specyfikę tego miejsca i to, że mieliśmy spędzić tam nieco czasu, nieco odmienną od pozostałych europejskich miast, Moskwa – tego miasta z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu obawiałam się w głębi duszy, Wiedeń - uważany przeze mnie do tej pory raczej za stolicę muzyki klasycznej, potem znów Paryż, jednak na krócej, niż w pierwszej części trasy, w dodatku bez koncertu i powrót do Los Angeles… W sumie odwiedzenie tych wszystkich miejsc z pewnymi przerwami miało zająć nam praktycznie dwa miesiące, jeśli nie więcej...

Dwa miesiące poza domem… Kiedy Reni, którą poznałam i praktycznie z marszu polubiłam, szefowa Adventures In Wonderland, firmy Jareda, zajmującej się organizacją spotkań meet&greet z różnymi artystami, nie tylko tymi z Marsa, uświadomiła mi, że taki czas to jeszcze nic, zrozumiałam, że w przeszłości wiele wysiłku musiało kosztować ich organizowanie koncertów na tak długiej trasie, jaką była poprzednia. Ponad dwa lata w drodze, bez wracania do domu, ponad trzysta koncertów zwieńczonych uzyskaniem rekordu Guinnessa – byłam pełna podziwu, że po czymś takim ludzie cały czas chcą pracować z zespołem. W sumie ja też bym chciała… Na pewno przeżyli wiele różnych przygód w tym wyjątkowym czasie.
-------------------------------------
Marsi wyruszają w podróż, zdradziłam Wam nawet, gdzie zajrzą, ja natomiast wybieram się we własną... 

Myślę, że teraz mogę już powiedzieć Wam wszystko to, o czym wspominałam przez tyle czasu, kryjąc się i mówiąc półsłówkami: warto, byście wierzyli we własne marzenia i siły, że jesteście w stanie dokonać wszystkiego. 
W moim wypadku tak się stało, połączenie wiary i ciężkiej pracy, zapoczątkowanej w październiku, opłaciły się, wobec czego wyjeżdżam jeszcze w tym tygodniu z Polski. Cóż, "faith is all we need...".
Mój czas tutaj jak na razie minął, przynajmniej na cały najbliższy rok, który to spędzę w miejscu, któremu oddałam swoje serce już dawno temu: Hiszpanii.
Oczywiście będę dalej dla Was pisać, to nie jest pożegnanie. Internet nie zna granic, nawet będąc na drugim końcu Europy nie mogłabym pozostawić tego wszystkiego, co daje mi tyle radości i szczęścia.
Proszę Was o słówko lub dwa, co sądzicie o rozdziale. I jak zawsze dziękuję z całego serca za Wasze ogromne wsparcie.

Całuję Was mocno.
S.

4 komentarze:

  1. Jeeju rozdział jest cudowny
    Hiszpania.....kocham , życzę Ci powodzenia
    I dziękuję Ci że będziesz dalej pisać
    Mela:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      To wiele dla mnie znaczy. A marzenia trzeba spełniać, nieważne, że czasem trzeba na nie dłużej poczekać.

      S.

      Usuń
  2. Witam, Hiszpania jest super w lutym idealna pogoda na rower i te trasy - pozazdrościć oraz gratuluję spełnienia marzeń.
    Co do rozdziału fajne lekkie przejście do przygody, która jest tuż za drzwiami - bardzo mi się podobało
    -K.B

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za te słowa :D
      Przygoda za drzwiami - mądrze powiedziane, pasuje do obu sytuacji, tej mojej i tej Nii. Zobaczymy, jak wszystko się rozwinie z czasem ;)

      S.

      Usuń

Czytasz? Proszę, skomentuj, to naprawdę pomaga :)