Kiedy dotarliśmy na miejsce, na lotnisku Fiumicino było tak
strasznie gorąco, że od razu po wyjściu z terminalu ściągnęłam z siebie
marynarkę i podwinęłam spodnie do kolan. Czułam się tak, jakbyśmy dopiero co
wylądowali nie we Włoszech, a w tropikach, na równiku. Ponieważ lecieliśmy
normalnymi liniami lotniczymi - jedyną różnicą było to, że w klasie biznesowej
- Jared zarządził jeszcze w Amsterdamie, że kiedy tylko odzyskamy nasze bagaże,
natychmiast mamy ewakuować się do samochodów. Pierwsze, o czym pomyślałam,
kiedy tylko zameldujemy się w hotelu, to zmienienie tych dżinsów na szorty lub
jakieś krótsze spodnie. I to czym prędzej. Chwała niebiosom, że mogłam chociaż
teraz nosić ubrania, za którymi tyle tęskniłam. Z drugiej strony, przywiozłam
całkiem ładne sukienki, które nadawały się na taką pogodę i chodzenie po
mieście. O ile rzecz jasna gdzieś mieliśmy wyjść.
Choć nienajlepiej się czułam, zarówno teraz, jak i wcześniej,
podczas lotu z Amsterdamu – Jared uciął sobie podczas podróży krótką drzemkę -
miałam ochotę wyjść z hotelu już teraz, z nim albo bez, nieważne jak. Ciągle
coś mnie bolało, albo odczucie, które miałam, przypominało tępy ból, a
wszechobecne huśtawki nastrojów w niczym nie pomagały – obawiałam się, że mogła
być to wina plastrów. Pani doktor mówiła, że skutki uboczne stosowania terapii
hormonalnych zdarzają się w wypadku plastrów dość rzadko, czułam, że trafiło
akurat na mnie. Choć robiłam dobrą minę do złej gry, Emma złapała mnie, kiedy
wysiedliśmy z samochodów przed hotelem – oczywiście ku zdziwieniu Jareda. Nie
mam pojęcia, czego on tak właściwie się spodziewał…
- Emma, co robisz? Nia, wszystko w porządku?
- Zaraz przyjdziemy, zapomniałam powiedzieć coś Nii w
związku z odprawą.
Odprawą? Przecież mieliśmy mieć ją znacznie później, dopiero
kiedy wszyscy dojadą; Emma w drodze z lotniska rozmawiała przez telefon z
Zackiem, bo wbrew wcześniejszym ustaleniom razem z Claude’em jeszcze nie
dotarli ze sprzętem, podobno na Schiphol służby graniczne zatrzymały do dodatkowej
kontroli bezpieczeństwa część skrzyń, w tym tych z kamerami i aparatami, przez
co wylot samolotu technicznego, a tym samym części technicznych znacznie się
opóźnił. Na szczęście ja nie rozstawałam się ze swoją lustrzanką…
Jay wszedł do
hotelu, zagadując przez moment Tomo, objuczonego torbą podręczną i mniejszą
walizeczką, zerkając tylko za siebie przez moment. Nie chciałam go martwić,
naprawdę. Skoro jestem dorosła, muszę umieć zadbać o siebie. Widziałam, jak za
nimi stał lokaj, który ładował nasze duże walizki na wózek. Bagaży było
naprawdę sporo i choć powinnam się już zacząć przyzwyczajać, nadal nie umiałam
przywyknąć do życia w podróży. Miałam wrażenie, że inni znoszą to zdecydowanie
lepiej ode mnie.
- Nia, chcesz porozmawiać? – Australijka zaskoczyła mnie tym
pytaniem. – Mam wrażenie, że Jared absorbuje całą twoją uwagę, a każdy
potrzebuje wytchnienia od takiej osobowości. Nawet ja, kiedy mam urlop, od razu
wyjeżdżam, wyłączam telefon, lub przynajmniej staram się to zrobić i nie ma
mnie dla nikogo. Napijemy się kawy, znam niedaleko stąd bardzo urokliwe
miejsce, zwykle do niego wpadam, kiedy jesteśmy w Rzymie, usiądziemy i do
wszystkiego podejdziemy ze spokojem, inaczej zużyjesz całą iskrę, którą masz w
sobie na zamartwianie się. Nie mów nic Jaredowi, po prostu chodź.
- Jasne, tylko się zamelduję, zostawię torbę w pokoju i
możemy iść.
- Czyli co, za dziesięć - piętnaście minut tutaj?
- Dobrze.
Rzeczywiście, taka chwila wystarczyła mi, żeby zostawić rzeczy,
szybko się odświeżyć, przebrać w sukienkę, jedną z moich ulubionych: na
ramiączkach, długą i niebieską; zabrać niewielką torbę z walizki z
najpotrzebniejszymi drobiazgami i zejść na dół. Nie chcąc być wypytywaną,
wykorzystałam moment, kiedy Jared zniknął w łazience. To, co zauważyłam już
teraz, to fakt, że jako ekipa lądowaliśmy zawsze w hotelach, które zawsze
kojarzyły mi się z, jakby to powiedział Hiszpan, byciem un pijo, czyli człowiekiem nie dbającym o koszta. Wszystko musiało
być najlepsze, najdroższe – albo prawie – i spełniać najbardziej wysublimowane
standardy. Emma chwilę po mnie wyszła z windy w butach na koturnie -
najwyraźniej złapała następną, która jechała do holu - trzymając w rękach
torebkę. Kiedy odnalazła mnie wzrokiem, od razu szeroko się uśmiechnęła, na co
odpowiedziałam jej tym samym.
Nieopodal, jedną ulicę od budynku, znajdował się wyglądający
na całkiem spory, pełen zieleni park. Zeszłyśmy najpierw po schodkach, a potem
krętymi alejkami, minęłyśmy jeziorko, aż na horyzoncie ukazał się nieduży,
przeszklony budynek, a dookoła niego rozstawione były pod szerokimi, białymi
parasolami stoliki. Tutaj, z dala od całej masy betonu, było chłodniej i
spokojnie, nad naszymi głowami ćwierkały siedzące na gałęziach drobne ptaszki z
kolorowymi skrzydłami. Cała chmara takich maleństw wyleciała z krzaka z głośnym
świergotem, który mijałyśmy zaledwie chwilę wcześniej.
- Nie będzie przeszkadzało ci, jeśli usiądziemy przy kurtynie
wodnej? Może na nas spaść trochę wody, ale to nawet lepiej w tym upale.
Uśmiechnęłam się do niej, widząc, jak na jej twarzy pojawia
się ulga.
- Jest strasznie gorąco, to chyba pierwszy raz, jak jesteśmy
tutaj i można się ugotować. Zwykle w Wiecznym Mieście o tej porze nie było aż
takich fal upałów.
- Dla mnie to całkiem normalne, wiesz, w Madrycie już pod
koniec czerwca jest tak ciepło, czasem nawet wcześniej, w drugiej połowie, więc
naprawdę szybko trzeba szukać letnich ubrań.
Kiedy usiadłyśmy, Emma zamówiła u kelnera dwie mrożone kawy,
przypominające mi trochę znane mi hiszpańskie granizado, z dodatkiem gęstego,
słodkiego syropu czekoladowego, jak udało mi się zrozumieć z włoskiego menu.
- Jak się czujesz? Wiem, że to spore zmiany, każdego dnia
coś zupełnie innego, a poza tym pamiętam, że przecież prosiłaś mnie o
zorganizowanie wizyty u lekarza. Wszystko w porządku?
- Wiesz, nie do końca. Nie masz czasem takiego poczucia, że
tęsknisz za tym, co miałaś?
Chciałam delikatnie nawiązać do przeszłości w innych
miejscach, jaką obie miałyśmy. Nic dziwnego, pracując w tak mieszanej, międzynarodowej
ekipie bardzo zależało mi na tym, aby poznać wszystkich nieco bliżej.
- Oczywiście, że tak! Nawet nie wiesz, jak bardzo pragnę
czasem wsiąść w samochód i jechać, jechać, zwyczajnie jechać bez przerwy przed
siebie, tak, jak robiłam to w Australii, kiedy wszystko, co czułam, ciążyło na
mnie… Wierz mi na słowo, to naprawdę pozwala oderwać myśli od wszystkiego, co
jest źródłem jakichkolwiek zmartwień. Możesz się zatrzymać, zobaczyć, co dzieje
się dookoła, odetchnąć. Grazie. – skinęłyśmy głowami w podziękowaniu kelnerowi,
który przyniósł nasze zamrożone szklanki.
- A co z kangurem na drodze?
- Zdarza się, czasem nawet małym stadem, albo matką z małym
kangurzątkiem. – Emma zaśmiała się głośno. – Ale i tak lepsze są koale, jeśli
śpią na drzewach, nic ich nie obudzi. Kiedyś taki jeden ułożył się na gałęzi,
zwisającej nad drogą. Gdybym nie wiedziała, że mogą tam być, w Australii jest
obowiązek znakowania informacjami o możliwych gatunkach zwierząt na drogach, z
pewnością uderzyłabym podwyższonym dachem Land Rovera moich rodziców o to
maleństwo. Chociaż w sumie, wtedy objechałam tego eukaliptusa. – uśmiechnęła
się szeroko – Ale i tak najfajniejsze są mrówkojady, jeśli akurat przy drodze
znajduje się mrowisko lub termitiera. Nauczyły się, że ludzie po prostu
przejeżdżają, więc spoglądają wielkimi oczyma na drogę i kurz, unoszący się
dookoła, a potem wracają do jedzenia.
To był dla mnie zupełnie inny świat. Jak można żyć na
wyspie? Nieważne, że gigantycznej, ale nawet wtedy, kiedy byłam na Majorce jako
dziecko razem z rodzicami i Clarą, mającą zaledwie kilka miesięcy, czułam się
niezwykle klaustrofobicznie. Bądź co bądź, ale wolałam jednak życie na
kontynencie.
- Emma? – ostrożnie zapytałam, nie chcąc przerywać jej
historii. Nie chciałam burzyć opowieści, którą zaczęła snuć.
- Tak? Chciałabyś wiedzieć coś więcej? Właśnie, wczoraj
wypadło mi to całkiem z głowy: zapomniałam zapytać cię: jak tam u lekarza?
Oczywiście, jeśli nie chcesz, nie musisz mi niczego mówić.
- Wiesz, my, to znaczy ja i Jared… - zawiesiłam na moment
głos, widząc jej spojrzenie. Rozumiała. Chyba. – Do tej pory nie brałam nigdy
pigułek, wierząc, że…
Zawstydziłam się, czułam, jak pieką mnie policzki. Pieką? To mało powiedziane. Czułam, jakby paliły mnie żywym ogniem.
- Spokojnie, nie denerwuj się. Mieliście wypadek?
- Nie, tylko chcąc zapobiegać, zdecydowałam się na hormony,
tyle że czuję się po nich gorzej, niż gdybym nie używała plastrów.
- Widziałam, że byłaś jakaś nieswoja. Pamiętam, że ja też na
początku czułam się paskudnie, bo brałam tabletki dla wyregulowania szalejącego
cyklu. Musisz się przestawić i za tydzień, góra dwa wszystko będzie w porządku.
- Ty też przez to przechodziłaś? – uśmiechnęłam się. Czyżbym
nie była jedyna?
- Oczywiście. Przez pierwszy tydzień miałam takie nudności,
że jedynym, co mogłam zjeść, były owoce. Cała reszta, nawet moje ulubione
warzywne zupy – kremy mojej mamy były absolutnie niejadalne. No ale
najważniejsze, jak tam wam z Jaredem?
- Wiesz, prawda jest taka, że nie mam porównania. Do tej
pory miałam jedynie kolegów na uczelni, nie byłam w żadnym związku, a w dodatku
okazało się, że mój przyjaciel, w którym pokładałam nadzieje na coś więcej,
okazał się być gejem.
- Może to i nawet lepiej. – Emma wtrąciła się. – Z autopsji
wiem, że taki przyjaciel to skarb. Wiadomo, że nie wykorzysta cię i zostawi ze
łzami w oczach.
Tak, Klaus bardzo długo ukrywał przed światem, że jest
bardziej zainteresowany mężczyznami, niż płcią przeciwną, ale mi to odkrycie,
dokonane na paradzie LA Pride,
absolutnie w niczym nie przeszkadzało. Współpracowaliśmy wtedy przy tworzeniu
reportażu, ja dokumentowałam jej przebieg. Wtedy też poznałam jego chłopaka,
Colina, kiedy bardzo gorąco przywitali się na miejscu. Szczerze mówiąc, nie
wiem, czy ich związek przetrwał, bo minęło parę miesięcy, zresztą kiedy
widzieliśmy się ostatnim razem, nie bardzo wspominał cokolwiek na ten temat.
- Jared cię nie przytłacza? Wiem, że wczoraj nieźle się
bawiliście. Naprawdę nie mam wam tego za złe, wszystko jest dla ludzi.
- Wszystko z nim jest… bardzo intensywne! – sapnęłam –
Gdybyś tylko wiedziała…
Emma zaczęła się śmiać, teraz już naprawdę, głośno i nie
ukrywając radości, więc po chwili i ja płakałam ze śmiechu. Wzbudziłyśmy tym
zainteresowanie kilku Włochów siedzących przy stolikach dookoła, więc usiłując
się uspokoić, wzięłyśmy do rąk szklanki z kawą, pociągając łyczek albo dwa.
Bądź co bądź, chciałam opowiedzieć Emmie o wszystkim, co
robiliśmy, ale niekoniecznie chciałam też, by Australijka znała wszystkie
sekrety zza naszych drzwi. Nie wiedziałam, czy jeśli poradzę się jej, nie
wybuchnie śmiechem, nie potraktuje mnie niepoważnie – znała stałą część crew od
bardzo, naprawdę bardzo dawna i równie dobrze mogła im o wszystkim powiedzieć.
Opowiedziałam jej jednak o Amsterdamie, o tym, że rozmawialiśmy, oszczędzając
szczegółów. Kiwała głową, słuchając: najwyraźniej wiedziała o wszystkim i nie
było to nic nowego. Z drugiej strony czułam płynące z jej strony zrozumienie,
ponieważ dopowiedziała mi kilka faktów do tej historii, obiecując, że jeśli
tylko będę chciała wiedzieć więcej, mam jej o tym powiedzieć i znajdzie dla nas
chwilę taką, jak ta.
Koncert miał odbywać się w miejscu sporo oddalonym od samego
centrum, na hipodromie, dla praktycznie takiej samej, jeśli nie większej liczby
osób, co w Londynie. Generalnie rzecz ujmując, najlepszym w tym wszystkim był
fakt, że miejsca siedzące zarezerwowane zostały praktycznie od razu dla VIPów,
którzy chcieli uczestniczyć w koncercie, mając do dyspozycji wygodne siedzenia,
catering, drinki i własny parking. Cała reszta biletów, jakieś osiemnaście, czy
dziewiętnaście tysięcy, to były miejsca stojące – część droższa, w strefie
bliższej sceny, czyli Golden Circle dla kilku tysięcy, a reszta dalej, z
biletami generalnymi. Znaczna większość, ku naszemu zdziwieniu, wyprzedała się!
Jak do tej pory, miał to być największy koncert w Europie, więc widziałam, jak
techniczni szykują dwa razy więcej gigantycznych balonów i piłek, ładują do
wyrzutni większe ilości konfetti – wszystko miało być większe, głośniejsze i
bardziej wybuchowe, niż do tej pory. Na scenie pojawiły się nawet dziwne
armatki, które w czasie próby wystrzeliły w górę sztucznym lodem – to był chyba
azot…
Kiedy po raz pierwszy pojechaliśmy tam, by zobaczyć, jak wygląda okolica,
a Reni chciała wiedzieć, jak powinna zaplanować meet&greet – skończyło się na ustaleniu, że będzie on dział się
na płycie Golden, ponieważ pomieszczenia, które znajdowały się na hipodromie,
były zbyt małe dla takiej dużej grupy osób - a zresztą pomysł, rzucony pół
żartem, pół serio przez Andera, pomocnika Reni, aby przenieść spotkanie do
jednej ze stajni, od razu został odsunięty. Chciałam zobaczyć, jak wygląda taka
rejestracja, więc dogadaliśmy się, że będę mogła uczestniczyć we wszystkim od
samego początku, pod warunkiem, że zechcę już wcześniej ubrać się w strój, w
którym zwykle paradowałam po scenie w czasie koncertów. To nie był przecież
żaden problem.
Była tylko jedna rzecz, która w tym wszystkim niezbyt mi się
podobała. Oczywiście, to hipodrom, więc i musiały być konie. A tam, gdzie są te
parzystokopytne stworzenia, są i koszmarne muchy. Brrr. Nie znoszę robactwa.
Powiedzmy sobie szczerze: kiedy zobaczyłam w garderobie podczas dnia koncertu
leżącą na stole packę, w wolniejszych chwilach zabrałam się za polowanie. Kiedy
już wybiłam kilka much, dwie, może trzy, albo osiem – straciłam rachubę –
zjawił się Shannon. Jared tylko przypatrywał się z daleka moim poczynaniom,
ponieważ wydawało mi się, że wręcz tańczyłam po pokoju z packą. Kiedy jednak
zauważyłam, że jedna z nich zatrzymała się na ułożonej, chyba na żel, czuprynie
starszego z braci, nie omieszkałam zamachnąć się na niego. Plastik trzasnął o
jego głowę, ale Shannon natychmiast odskoczył jak oparzony, wrzeszcząc i pocierając głowę, a
Jared poderwał się z worka sako, patrząc na mnie jak na opętaną, a ja jedynie uśmiechnęłam
się przepraszająco, stwierdzając:
- Miałeś na głowie muchę. Przepraszam, ale biję wszystkie
robale, które mam w zasięgu wzroku, nie toleruję ich.
Prawda była też taka, że owszem, miałam wiarygodną wymówkę,
stosowne do sytuacji alibi, bo nie był to pierwszy atak na muchę w ciągu tego
dnia, ale cieszyłam się, że spotkały nas takie okoliczności, bo chciałam też w
sumie odwdzięczyć się Shannowi pięknym za nadobne – choć z zasady nie jestem
mściwa - po tym, jak jeszcze w Amsterdamie stwierdził, co robimy z Jaredem. A
że niekoniecznie musiałam mu tłumaczyć, dlaczego, czułam samozadowolenie z
dokonanej zemsty.
- Mogłaś ją przegonić! – oskarżycielsko się odezwał – A nie,
pacyfikować muchę na mojej głowie…
- Nie miałabym później szansy, żeby ją złapać, a to chyba
była ostatnia. – podeszłam do okna, zamykając je i leżącym obok pilotem
uruchamiając wiszący pod sufitem wentylator. Widziałam, jak Jared śmiał się pod
nosem, zasłaniając dłonią usta. Chyba szybko mi wybaczył. Oj, jak dla mnie za szybko. Coś musiało być w powietrzu.
Szczególnie opływającym w wrażenia fragmentem dnia poprzedzającego
koncert okazała się być… jazda konna. Kompletnie nie wiedziałam, że Jared
potrafi jeździć, w dodatku tak dobrze, a przy hipodromie była wielka łąka,
padok, który mogliśmy wykorzystać. Cóż… Wszystko byłoby naprawdę w porządku,
gdybym tylko miała pojęcie, jak to się robi! Kiedy zakomunikował mi to, co
wymyślił, Shannon, słuchając nas z boku, zaczął się śmiać. On również potrafił
jeździć. Tomo natomiast pokiwał głową, że chętnie spróbuje, przyznając jednak,
że ostatni raz jeździł na kucyku jako dziecko, trzymany w dodatku na lonży. Ja
bałam się koni, nie byłam ich pewna, zawsze myślałam, że jeśli tylko wsiądę i
dotknę zwierzęcia, od razu poderwie się i mnie zrzuci.
Zabraliśmy ze sobą jeszcze dwóch instruktorów, a że niestety
pogoda trochę się zepsuła – pomimo upału bardzo mocno wiało - wszyscy ubraliśmy
lekkie bluzy i swetry. Jared w rozpuszczonych włosach i kasku – nie, toczku –
wyglądał przezabawnie, głaszcząc po łbie czarnego jak noc, już osiodłanego
ogiera. Okazało się, że jazda była naprawdę przyjemna, choć dosiadanie
zwierzęcia nie należało do najłatwiejszych zadań w życiu. Noszenie aparatu,
kamer oraz różnych innych, dość sporo ważących rzeczy przez cały ten czas
sprawiło, że miałam o wiele silniejsze ramiona niż przedtem, więc utrzymanie
się na rękach podczas przerzucania przez koński grzbiet drugiej nogi nie było
aż takie skomplikowane.
Niepotrzebnie się bałam, bo cały czas przy mnie i Tomo
jechał instruktor, który poprawiał nasze błędy, czuwając i za każdym razem
podjeżdżając nieco bliżej. Poza tym konie, których dosiadaliśmy, były nauczone
- lub może to wynikało z wzorca ich rasy - ale były tak spokojne, jak żadne
inne zwierzę. Patrzyłam na Jareda, doskonale bawiącego się podczas jazdy, chyba
nawet anglezującego, delikatnie też przyspieszając i wysuwając się na przód
naszej grupy. Ja siedziałam na początku tak, jakbym połknęła kij, strasznie się
spinając. Co jak co, ale wizja z dzieciństwa zasnuwała mi umysł, lecz kiedy on
sam zwolnił, podjeżdżając do mnie, poczułam się pewniej. Mając przy sobie nie
jednego, a dwóch dobrych jeźdźców, nie musiałam niczego się bać.
Szaleństwa Jareda nie znały jednak granic. Postanowił, że
stanie na siodle konia, najpierw normalnie, a potem robiąc jaskółkę. Czy on
oszalał do reszty? Naprawdę, chciałam na niego wrzasnąć przy wszystkich, co on
najlepszego wyrabia, ale z drugiej strony wiedziałam, że jeśli spłoszę konia,
może stać się coś gorszego, niż tylko potłuczona ręka czy noga. Jego pewność we
własne umiejętności oszałamiała mnie. Może i byłam nadopiekuńcza, to prawda,
ale nie chciałam dla niego żadnej krzywdy. Cóż… skoro on tak o mnie dbał, ja
również chciałam się odpłacić. Rzeczywiście, choć długo w to nie wierzyłam, ale nawet i mnie dotknęły
różowe okulary miłości. Nie widziałam świata poza tym co robiłam i nim samym.
Tak jakby hierarchia uczuć zmieniła kolejność: dawniej to była rodzina i
sztuka, a dalej dopiero relacje z przyjaciółmi, tak teraz: rodzina – do której
zaliczyłam również Jareda – a potem przyjaciele, szczególnie ci, których
zyskałam w Los Angeles, a dopiero potem praca… Zresztą, to nawet nie praca była
w pierwszej części mojej listy, która ciągle się zmieniała.
Wieczorem, kiedy upał nie był już taki męczący, wyszliśmy na
spacer po urokliwych uliczkach Rzymu i najważniejszych zakątkach Watykanu. Choć
na pewno wierzyłam w Coś – może niekoniecznie w Boga - religię traktowałam
jedynie jako element kultury, w jakiej się wychowałam, chcąc potem przekazać ją
dalej moim dzieciom. Zresztą, nad manifestowaniem religijności bardziej w mojej
aktualnej hierarchii stała sztuka sakralna, którą byłam autentycznie
zachwycona. Nic dziwnego, artyści sprzed wieków zupełnie inaczej traktowali
swoją pracę. Teraz, w mniemaniu niektórych, wystarczyły wydrukowane litery i
coś przyklejonego do papieru, by nazwać to sztuką. Nie, oczywiście, nie miałam
nic do sztuki współczesnej, ale sama wiedziałam, ile pracy jest potrzebne, by
namalować coś, co nadawałoby się do galerii.
Miejscem, które jednak przykuło szczególnie moją uwagę, chyba
był to nawet punkt kulminacyjny naszej wyprawy, było pewne konkretne muzeum.
Cripta dei Cappuccini okazała się być makabryczna, motyw tańca śmierci, czaszek
i kości dookoła był przerażający. Wszystko, było stworzone z kości, bądź udekorowane nimi. Na ścianach, na
przeszklonych progach, na suficie, wzory dookoła poszczególnych krypt. Chyba
jeszcze nigdy nie widziałam aż tylu kości w jednym miejscu. Nawet oglądając
przez Internet ekspozycję Rijksmuseum, ponieważ nie zdążyłam pójść do niego w
Amsterdamie, nie zauważyłam, by pomimo prezentacji dotyczącej śmierci były w tamym
miejscu takie – niewiarygodnie okropne – szkielety, przymocowane do ścian.
Nie miałam świadomości, ile zdjęć robiłam, sobie, innym,
Jaredowi, zabytkom, Shannonowi, wciąż śmiejącemu się i żartującemu razem z
Tomo; dziewczynom, cicho rozmawiającym z tyłu, do momentu, dopóki aparat nie
wyłączył się. Komunikat: bateria
rozładowana doprowadził mnie do takich nerwów, że gdyby nie obecność bardzo
spokojnej Emmy, z pewnością wybuchłabym. Ja, bez aparatu, bez zapasowych
baterii – które postanowiły pozostać w walizce, ku memu niezadowoleniu - nie
byłam sobą. Bo kim miałabym być? Jak mam portretować świat bez mojego
ukochanego narzędzia pracy? Na całą resztę spaceru schowałam do etui absolutnie
bezużyteczny sprzęt, mrucząc pod nosem, że następnym razem, choćby nie wiem, co
miało się dziać, zabieram zapasowe akumulatory.
Ostatnim punktem wyprawy była wizyta w tradycyjnej rzymskiej
tawernie. Siedząc przy barze, zajadaliśmy się najróżniejszymi antipasti,
przyrządzonymi jeszcze dziś. Czego tam nie było: marynowane warzywa, bruschetta
w dwóch wersjach – z tapenadą i klasyczna; nadziewane ryżem i papryką liście
winorośli, kolorowe oliwki, pancetta, szynka parmeńska, serca karczochów,
szparagi, peperoncini, pieczone grzyby, sery, carpaccio, a do tego przepyszny,
jeszcze ciepły chleb z oliwkami, pasta z pieczonego czosnku i chyba cebulek –
szczerze mówiąc, każde z nas znalazło na półmiskach coś dla siebie. Szczerze
mówiąc, przypominało mi to wszystko hiszpańskie tapeando, które tak wiele razy praktykowałam ze znajomymi.
Ach, zupełnie bym zapomniała! Udało się nam przekonać Jareda
- co prawda wymagało to sporo wysiłku, ale mając w perspektywie słowa Emmy, że
wszystko jest dla ludzi – do tego, by spróbował pysznego wina, które
zaproponowano nam do przekąsek. Cóż, było orzeźwiające, lekkie, no i doskonale do
nich pasowało. Długo się wzbraniał, to fakt, nie chciał źle się czuć w dzień
koncertu; nikt nie chciał, ale doskonale wiedziałam, że kieliszek czy dwa
zupełnie nam nie zaszkodzą, przecież nie mieliśmy wypić jednej butelki na
dwoje. Ja natomiast miałam spore opory, kiedy Jared – nie wiem, czy do końca
myślący trzeźwo – nagrał przednią kamerką iPhone’a króciuchny filmik całej
naszej grupy doskonale bawiącej się na mieście.
Kiedy wróciliśmy do hotelu, od razu podłączyłam praktycznie wszystkie
baterie, choć po chwili wstrzymałam się z jedną czy dwoma z ładowarek, nie
chcąc rozsadzić bezpieczników w całym budynku. Miałam jeszcze czas, mogłam
naładować część akumulatorów nawet na hipodromie. Coś, co jednak stało się
absolutną nowością i zmieniło całkiem sporo, był fakt, że w naszym pokoju na
tarasie stało wielkie jacuzzi. Bądźmy szczerzy: któż by nie chciał spędzić
przyjemnego wieczoru w wodzie z bąbelkami? Powinnam chyba tylko dodać, że nie
tylko sama kąpiel była bardziej niż miła, bo wykorzystaliśmy ten fakt na naszą
korzyść. Na samą myśl o tym, co się działo, robiło mi się gorąco.
Jared nic mi nie mówił o tym, że chce przerwać koncert w
innym momencie, niż zwykle. Czytając jedynie setlistę przed samym show
widziałam, że w drugiej części koncertu jest zmieniona kolejność utworów i
pojawia się krótki przerywnik. Zdziwiłam się więc, kiedy nagle w samym środku
utworu – chyba Vox Populi, powinnam
wreszcie zacząć uczyć się na pamięć, która piosenka jest którą - zgasły
wszystkie światła na scenie, widownia zaczęła krzyczeć, widząc tylko światła
hipodromu, rozjarzone dookoła toru, ale kilka sekund później snop światła padł
na Jareda, stojącego na samej krawędzi wybiegu, kładącego coś niewielkiego na
podłodze, po czym prostującego się i stającego przed przygotowanym mikrofonem z
jakimś urządzeniem w rękach, przypominającym skrzyżowanie iPada z drążkiem
sterowniczym.
- Mam dla was niespodziankę. Popatrzcie sami.
Światła na arenie zostały skierowane w stronę widowni,
podobnie jak kilkukrotnie w ciągu ostatnich koncertów, a w powietrze wzniósł
się niewielki, płaski pojazd ze śmigłem, podświetlony na biało. Na ekranie za
nim - tym, na którym zwykle Zack wyświetlał wizualizacje do piosenek - który nagle
się rozjarzył, pojawił się podgląd obrazu: tłumu, podskakującego i wymachującego,
kiedy kamera zbliżała się do nich. Jared miał własnego drona? Pokręciłam głową,
uśmiechając się. Czy na coś takiego nie było potrzebne pozwolenie? I nie było
żadnych dodatkowych wymagań, na przykład ubezpieczenia? Ale z drugiej strony,
skoro mieliśmy jako ekipa kamerkę GoPro, to czemu i nie drona, choćby nawet
pożyczonego?
- Chcecie zobaczyć, jak wygląda nasza scena? I nasze crew?
Rozległ się głośny krzyk, pisk z tysięcy gardeł był
zaskakujący. Jared spojrzał na ekran i pokierował ostrożnie latającą kamerą w…
moją stronę! Trzymając aparat w jednej ręce, drugą pomachałam wprost do
obiektywu, a Jared wyszczerzył się w moją stronę, wiedział, że cały czas stoję
nieopodal wybiegu, po czym skierował drona w stronę Shannona. Kamera zawisła
nad perkusją, a sam Shannon zaczął grać ku radości tłumu jakiś rytm, który po
chwili został uzupełniony przez grającego z wielkim uśmiechem na twarzy
Chorwata, więc przeleciał jeszcze na moment nad Tomo, po czym ostrożnie celował
tak, by wylądować po stronie Reni i Emmy, które z glowstickami w rękach
wskazywały, jak powinien trafić.
Wszystko inne było prawie tak, jak zwykle. No, prawie… na backstage’u fale energii, płynącej od
każdego, kto był jeszcze chwilę wcześniej na scenie były tak intensywne, że nim
wyjechaliśmy z hipodromu, wiedziałam, że Jared wymknął się na kilka minut
parking dla ciężarówek technicznych, żeby trochę poskakać, pobiegać i poruszać
się. Jakby dwie godziny koncertu i ciągłe bieganie i skoki na scenie to było
mało. Trzeba było przyznać, że nie brakowało mu kondycji.
Rano, kiedy tylko dojechaliśmy na hipodrom, przenieśliśmy
wszystkie rzeczy do bardzo luksusowego autobusu. Ku mej najszczerszej radości
okazało się, że miał normalną łazienkę, kuchnię, salon, no i rzecz jasna jedną
większą i dwie (lub trzy) mniejsze sypialnie na dwóch poziomach, co naprawdę
pozwalało odpocząć – kiedy po raz pierwszy usłyszałam od Shayli, że będziemy
jechać autobusem, byłam załamana. Nie chciałam spędzić 14 godzin na siedząco,
to koszmar dla każdej pracującej kobiety. Na szczęście Nightliner, bo tak
nazywał się nasz nowy środek transportu, stał za areną.
Gdy dowiedzieliśmy się, że ludzie wychodzą na zewnątrz,
Emmie udało się namierzyć Jareda. Wychodziliśmy po kolei do autokarów, ale
kiedy Jared pojawił się na zewnątrz, ubrany w ciepłą bluzę, którą rzuciłam mu w
ostatnim możliwym momencie i legginsy jeszcze ze sceny, rozległ się wrzask. Nad
Nightlinerami znajdował się balkon, na którym ci, którzy zdążyli odpowiednio
wcześnie ustawić się na miejscach, mogli zobaczyć, jak całe crew i zespół
przechodzi do autobusów. Przebiegłam truchtem chwilę przed nim, słysząc
chóralny śpiew dobiegający z góry. To musiała być forma podziękowania za show.
- Grazie, grazie! Byliście wspaniali, wrócimy tutaj wkrótce,
miłego wieczoru! - pomachał, po czym
przebiegł przez fragment parkingu, wbiegając po schodkach po dwa do środka,
gdzie czekaliśmy na niego.
- Czy ktoś ma ochotę na coś do zjedzenia? Strasznie
zgłodniałem. – usłyszeliśmy Tomo, tłuczącego garnkami. Owszem, to był fakt – na
backstage’u mieliśmy zapewnione przekąski, zdrowe smakołyki na cały dzień i
dość sensowny obiad, ale szczerze mówiąc, nie mogłam przełknąć za wiele, bo
byłam nieco zdenerwowana.
- Oby nie spaghetti. – Shann zaprotestował. – Mam dość
makaronu. Okej, jest dobry, nawet bardzo, ale nie przełknę go więcej.
Kiedy weszliśmy do
salonu, siedział tam z Emmą, przeglądając coś na tablecie. Chyba jakieś
zdjęcie, bo Australijka słysząc całą serię piknięć, natychmiast wyciszyła
urządzenie. Chwilę później zabrzęczał również mój telefon: nim zaczęłam
pracować w „ulu”, po sesji w szkole zaczęłam obserwować konto Jareda na
Instagramie. Dziewczyny w czasie koncertu musiały umieścić na nim jakieś
zdjęcie lub filmik, kiedy w czasie przerwy podałam im aparat.
- Nie, żaden makaron. Robię warzywa na patelni z tofu w
sezamie. – Tomo wyciągał garnek za garnkiem, aż dostał się do głębokiej patelni,
jak dla mnie przypominającej wok. – Tego szukałem.
- Tomo, pomóc ci? – musiałam się czymś zająć, a skoro
lubiłam spędzać czas w kuchni…
- Nie, nie musisz, dziękuję. Tu chyba i tak jest nieco za
mało miejsca.
Niedługo później zajadaliśmy się warzywami na ciepło.
Szczerze mówiąc, były przepyszne! Tomo podzielił się z nami, choć nie
przypuszczałam, że kiedykolwiek ugotuje coś dla wszystkich; w trasie mieliśmy catering,
aby wykarmić całe crew, tamci kucharze musieli być bardzo zorganizowani.
Jedząc, widziałam przez weneckie szyby autobusu, że już jedziemy autostradą,
więc po prysznicu – panowie dali mnie i Emmie pierwszeństwo, najwyraźniej
czując, że potrzebujemy nieco czasu, ale nauczyłam się, że w warunkach polowych
- a te, choć o podwyższonym standardzie, zdecydowanie się do nich zaliczały - nie
mam czasu do stracenia. Ani wody – bo to też była jedna z wad podróży tego
typu. Kiedy kończyła się woda, kończyła się kąpiel. Mieliśmy szczęście, jadąc
tylko w piątkę, w niektórych busach musiało zmieścić się osiem, dziewięć osób.
I jak oni mieli dawać sobie radę?
Ostatnio długo również zastanawiałam się na temat
przyszłości. Cóż, to, co działo się w trasie, sprawiało, że miałam różne
przemyślenia, mniej lub bardziej poważne, ale jednak jakieś. W przyszłości może
być tak, że nie zostanę uznana za dobrego fotografa dla potrzeb takiego
zespołu, jak Thirty Seconds to Mars,
crew wybierze sobie kogoś jeszcze bardziej utalentowanego, młodszego albo
starszego – bardziej doświadczonego - więc musiałam zacząć tworzyć plan B już
teraz. Oczywiście na sam koniec mogłam usłyszeć: „dobrze, dziękujemy ci za współpracę, a teraz już możesz się spakować”.
Rzecz jasna, kwota, którą zarobiłam do tej pory, była bezpiecznie zdeponowana w
banku. Nie chciałam bawić się w hazard, giełdę, ryzykować w jakikolwiek sposób,
że stracę oszczędności życia – powiedzmy sobie szczerze, że tego, co zdążyłam
zarobić, nie dostałabym w żadnym normalnym atelier. Ani studiu, ani nawet
pracując dla jakiejś gazety, a już jako wolny strzelec w ogóle.
Z jednej strony
chciałam oszczędzać jeszcze dłużej, jednak wiedziałam, że moja praca może nie
trwać wiecznie. Kredyt, jaki brałam pod uwagę na dwupoziomowe mieszkanko w Los
Angeles: na dole byłoby małe studio fotograficzne, a na górze część mieszkalna sięgałby
praktycznie ponad pół miliona dolarów. Nie wiem, ile czasu musiałabym go
spłacać… Z pewnością do końca życia. Przy takich kwotach… Oczywiście, mogłabym
wrócić do Madrytu i również byłoby tam mi dobrze, bo z takim CV, jakie w tej
chwili posiadałam, no i rekomendacjami, mogłam liczyć na całkiem niezłą posadę.
Może nie taką samą, jak teraz, ale…
Oczywiście, Emma w końcu, po może miesiącu od mojej
pierwszej wypłaty, kiedy wierciłam jej w brzuchu dziury o jakieś dokładniejsze
informacje na temat tego, kto dokładnie rozlicza nasze wypłaty, dała mi numer
do księgowej, którą zmusiłam do zmniejszenia mi wypłaty na rzecz czynszu. Choć
Jared nie widział żadnego problemu w tym, że jako para mieszkamy razem, już
wcześniej czułam się z tym źle, że nie mogłam w żaden sposób zwrócić mu
poniesionych kosztów, związanych z moimi potrzebami. Teraz, razem z mijającym
czasem, wszystko poukładało się i rutyną stało się dla mnie to, że pomimo
faktu, iż nie byliśmy małżeństwem – i oby tak pozostało, przynajmniej na jakiś
czas! – nie panowała między nami rozdzielność finansowa. Oczywiście, były
rzeczy, które kupowałam sama, ale wszystkim, czym się dało, dzieliliśmy się. Czasem wynikały z tego powodu bardzo zabawne sytuacje.
Z drugiej strony, zakładałam, że stabilizacja, o której
mówiła jeszcze w Los Angeles Dai, no i pewność zachowania pracy jest tym, co
Jared planuje wobec mnie w porozumieniu z innymi z The Hive. Gdyby było jednak inaczej, nie chciałam tak szybko
rozstawać się ze wszystkimi przyjaciółmi, ale chyba… skoro już nas coś łączyło,
raczej nie miało dojść do tak poważnych kroków…
----------------------------------
Zgodnie z obietnicą: dziś wróciłam z urlopu, więc mam dla Was kolejny rozdział. Nie leniłam się zbytnio, bo powstało całkiem sporo tekstu na "zaś", a czasu wolnego pozostało mi już niewiele, ponieważ niedługo czeka mnie przeprowadzka.
Dziękuję za Wasz odzew po ostatnim rozdziale, jest mi z tego powodu niezmiernie miło i robi mi się cieplutko na sercu, gdy czytam wszystkie te słowa. Tak czy inaczej, jak zawsze proszę o motywatory i słówka opinii - jak zawsze możecie spodziewać się odpowiedzi, tak więc jeśli macie do mnie jakieś pytania - enjoy.
S.
Naprawdę, naprawdę lubię ten rozdział :)
OdpowiedzUsuńSame fajne rzeczy. I bardzo prawdziwe babskie rozmowy Emmy z Nią, i dron, i packa, i Jared jeżdżący konno :) No i na sam koniec wszystkie, bardzo prawdziwe, wątpliwości Nii. Naprawdę bardzo, bardzo przyjemny rozdział. Miły, ale w trochę innym sensie. I dobrze mi się czytało, nawet mimo, że mam alergię na pierwszoosobówki.
Nia żyje. Inni też. Rozwijasz się, a ja czekam niecierpliwie na ciąg dalszy :)
Kocham. Za wszystko.
ZS.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
UsuńDochodzę do wniosku, że bezstresowe pisanie na urlopie pomogło :D
Oby dalej było tak dobrze, jak teraz :)
Całuję,
S.
Wow, jestem tu nowa i naprawdę podoba mi się to co przeczytałam. Masz bardzo ciekawe pomysły i tyle piszesz o innych kulturach np. Jak pojechali do Amsterdamu, inni by napisali, że jakieś ciasteczko z czekoladą a ty opowiedziałaś o czymś lokalnym. Naprawdę podoba mi się ten styl pisania. Jak opisujesz jej emocje, myśli... To tak jak byś opowiadała swoją historię z życia. Nie mogę się doczekać następnego odcinka, i weny życzę <3 :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za te słowa! Jest mi naprawdę miło to czytać.
UsuńSkoro już Nia jeździ po świecie, niech dowie się co nieco na temat miejsc, w których się znajduje. To jej historia i musi być opowiedziana tak, jak ona widzi i czuje. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Mam nadzieję, że będziesz zaglądać częściej :)
S.
Czekałam, czekałam i się doczekałam :) Bardzo sie ciesze, że zastosowałaś się do moich porad co do osobowości Jareda ;) Teraz jest o wiele bardziej ,,Jared'owy" . OGÓLNIE rzecz biorąc bardzo podoba mi się ten rozdział i tak jak ktoś już nademną napisał podziwiam Cię za to jak opsujesz wszytkie zabytki, kulturę każdego miasta i państwa itd. Musisz w to wkładać bardzo dużo pracy i za to wielkie brwa :) Mam tylko jedną uwagę ci do całego tekstu, mianowicie zauważyłam powtórzenie...,szczerze mówiąc, każde z nas znalazło na półmiskach coś dla siebie. Szczerze mówiąc, przypominało mi to wszystko hiszpańskie tapeando, które tak wiele razy praktykowałam ze znajomymi." <== to moja jedyna uwaga ;)
OdpowiedzUsuńPozdrwiam
Nikt nie jest idealny, nawet mnie zdarzają się błędy :)
UsuńDziękuję za te słowa. Cieszy mnie, że widać zmiany tak szybko - pojawiłaś się w dobrym momencie, bo dzięki urlopowi zyskałam czas na poprawki :D
S.