niedziela, 16 sierpnia 2015

Bella Italia!

Kiedy dotarliśmy na miejsce, na lotnisku Fiumicino było tak strasznie gorąco, że od razu po wyjściu z terminalu ściągnęłam z siebie marynarkę i podwinęłam spodnie do kolan. Czułam się tak, jakbyśmy dopiero co wylądowali nie we Włoszech, a w tropikach, na równiku. Ponieważ lecieliśmy normalnymi liniami lotniczymi - jedyną różnicą było to, że w klasie biznesowej - Jared zarządził jeszcze w Amsterdamie, że kiedy tylko odzyskamy nasze bagaże, natychmiast mamy ewakuować się do samochodów. Pierwsze, o czym pomyślałam, kiedy tylko zameldujemy się w hotelu, to zmienienie tych dżinsów na szorty lub jakieś krótsze spodnie. I to czym prędzej. Chwała niebiosom, że mogłam chociaż teraz nosić ubrania, za którymi tyle tęskniłam. Z drugiej strony, przywiozłam całkiem ładne sukienki, które nadawały się na taką pogodę i chodzenie po mieście. O ile rzecz jasna gdzieś mieliśmy wyjść.

Choć nienajlepiej się czułam, zarówno teraz, jak i wcześniej, podczas lotu z Amsterdamu – Jared uciął sobie podczas podróży krótką drzemkę - miałam ochotę wyjść z hotelu już teraz, z nim albo bez, nieważne jak. Ciągle coś mnie bolało, albo odczucie, które miałam, przypominało tępy ból, a wszechobecne huśtawki nastrojów w niczym nie pomagały – obawiałam się, że mogła być to wina plastrów. Pani doktor mówiła, że skutki uboczne stosowania terapii hormonalnych zdarzają się w wypadku plastrów dość rzadko, czułam, że trafiło akurat na mnie. Choć robiłam dobrą minę do złej gry, Emma złapała mnie, kiedy wysiedliśmy z samochodów przed hotelem – oczywiście ku zdziwieniu Jareda. Nie mam pojęcia, czego on tak właściwie się spodziewał…

- Emma, co robisz? Nia, wszystko w porządku?
- Zaraz przyjdziemy, zapomniałam powiedzieć coś Nii w związku z odprawą.

Odprawą? Przecież mieliśmy mieć ją znacznie później, dopiero kiedy wszyscy dojadą; Emma w drodze z lotniska rozmawiała przez telefon z Zackiem, bo wbrew wcześniejszym ustaleniom razem z Claude’em jeszcze nie dotarli ze sprzętem, podobno na Schiphol służby graniczne zatrzymały do dodatkowej kontroli bezpieczeństwa część skrzyń, w tym tych z kamerami i aparatami, przez co wylot samolotu technicznego, a tym samym części technicznych znacznie się opóźnił. Na szczęście ja nie rozstawałam się ze swoją lustrzanką… 

Jay wszedł do hotelu, zagadując przez moment Tomo, objuczonego torbą podręczną i mniejszą walizeczką, zerkając tylko za siebie przez moment. Nie chciałam go martwić, naprawdę. Skoro jestem dorosła, muszę umieć zadbać o siebie. Widziałam, jak za nimi stał lokaj, który ładował nasze duże walizki na wózek. Bagaży było naprawdę sporo i choć powinnam się już zacząć przyzwyczajać, nadal nie umiałam przywyknąć do życia w podróży. Miałam wrażenie, że inni znoszą to zdecydowanie lepiej ode mnie.

- Nia, chcesz porozmawiać? – Australijka zaskoczyła mnie tym pytaniem. – Mam wrażenie, że Jared absorbuje całą twoją uwagę, a każdy potrzebuje wytchnienia od takiej osobowości. Nawet ja, kiedy mam urlop, od razu wyjeżdżam, wyłączam telefon, lub przynajmniej staram się to zrobić i nie ma mnie dla nikogo. Napijemy się kawy, znam niedaleko stąd bardzo urokliwe miejsce, zwykle do niego wpadam, kiedy jesteśmy w Rzymie, usiądziemy i do wszystkiego podejdziemy ze spokojem, inaczej zużyjesz całą iskrę, którą masz w sobie na zamartwianie się. Nie mów nic Jaredowi, po prostu chodź.
- Jasne, tylko się zamelduję, zostawię torbę w pokoju i możemy iść.
- Czyli co, za dziesięć - piętnaście minut tutaj?
- Dobrze.

Rzeczywiście, taka chwila wystarczyła mi, żeby zostawić rzeczy, szybko się odświeżyć, przebrać w sukienkę, jedną z moich ulubionych: na ramiączkach, długą i niebieską; zabrać niewielką torbę z walizki z najpotrzebniejszymi drobiazgami i zejść na dół. Nie chcąc być wypytywaną, wykorzystałam moment, kiedy Jared zniknął w łazience. To, co zauważyłam już teraz, to fakt, że jako ekipa lądowaliśmy zawsze w hotelach, które zawsze kojarzyły mi się z, jakby to powiedział Hiszpan, byciem un pijo, czyli człowiekiem nie dbającym o koszta. Wszystko musiało być najlepsze, najdroższe – albo prawie – i spełniać najbardziej wysublimowane standardy. Emma chwilę po mnie wyszła z windy w butach na koturnie - najwyraźniej złapała następną, która jechała do holu - trzymając w rękach torebkę. Kiedy odnalazła mnie wzrokiem, od razu szeroko się uśmiechnęła, na co odpowiedziałam jej tym samym.

Nieopodal, jedną ulicę od budynku, znajdował się wyglądający na całkiem spory, pełen zieleni park. Zeszłyśmy najpierw po schodkach, a potem krętymi alejkami, minęłyśmy jeziorko, aż na horyzoncie ukazał się nieduży, przeszklony budynek, a dookoła niego rozstawione były pod szerokimi, białymi parasolami stoliki. Tutaj, z dala od całej masy betonu, było chłodniej i spokojnie, nad naszymi głowami ćwierkały siedzące na gałęziach drobne ptaszki z kolorowymi skrzydłami. Cała chmara takich maleństw wyleciała z krzaka z głośnym świergotem, który mijałyśmy zaledwie chwilę wcześniej.

- Nie będzie przeszkadzało ci, jeśli usiądziemy przy kurtynie wodnej? Może na nas spaść trochę wody, ale to nawet lepiej w tym upale.

Uśmiechnęłam się do niej, widząc, jak na jej twarzy pojawia się ulga.

- Jest strasznie gorąco, to chyba pierwszy raz, jak jesteśmy tutaj i można się ugotować. Zwykle w Wiecznym Mieście o tej porze nie było aż takich fal upałów.
- Dla mnie to całkiem normalne, wiesz, w Madrycie już pod koniec czerwca jest tak ciepło, czasem nawet wcześniej, w drugiej połowie, więc naprawdę szybko trzeba szukać letnich ubrań.

Kiedy usiadłyśmy, Emma zamówiła u kelnera dwie mrożone kawy, przypominające mi trochę znane mi hiszpańskie granizado, z dodatkiem gęstego, słodkiego syropu czekoladowego, jak udało mi się zrozumieć z włoskiego menu.
- Jak się czujesz? Wiem, że to spore zmiany, każdego dnia coś zupełnie innego, a poza tym pamiętam, że przecież prosiłaś mnie o zorganizowanie wizyty u lekarza. Wszystko w porządku?
- Wiesz, nie do końca. Nie masz czasem takiego poczucia, że tęsknisz za tym, co miałaś?

Chciałam delikatnie nawiązać do przeszłości w innych miejscach, jaką obie miałyśmy. Nic dziwnego, pracując w tak mieszanej, międzynarodowej ekipie bardzo zależało mi na tym, aby poznać wszystkich nieco bliżej.

- Oczywiście, że tak! Nawet nie wiesz, jak bardzo pragnę czasem wsiąść w samochód i jechać, jechać, zwyczajnie jechać bez przerwy przed siebie, tak, jak robiłam to w Australii, kiedy wszystko, co czułam, ciążyło na mnie… Wierz mi na słowo, to naprawdę pozwala oderwać myśli od wszystkiego, co jest źródłem jakichkolwiek zmartwień. Możesz się zatrzymać, zobaczyć, co dzieje się dookoła, odetchnąć. Grazie. – skinęłyśmy głowami w podziękowaniu kelnerowi, który przyniósł nasze zamrożone szklanki.
- A co z kangurem na drodze?
- Zdarza się, czasem nawet małym stadem, albo matką z małym kangurzątkiem. – Emma zaśmiała się głośno. – Ale i tak lepsze są koale, jeśli śpią na drzewach, nic ich nie obudzi. Kiedyś taki jeden ułożył się na gałęzi, zwisającej nad drogą. Gdybym nie wiedziała, że mogą tam być, w Australii jest obowiązek znakowania informacjami o możliwych gatunkach zwierząt na drogach, z pewnością uderzyłabym podwyższonym dachem Land Rovera moich rodziców o to maleństwo. Chociaż w sumie, wtedy objechałam tego eukaliptusa. – uśmiechnęła się szeroko – Ale i tak najfajniejsze są mrówkojady, jeśli akurat przy drodze znajduje się mrowisko lub termitiera. Nauczyły się, że ludzie po prostu przejeżdżają, więc spoglądają wielkimi oczyma na drogę i kurz, unoszący się dookoła, a potem wracają do jedzenia.

To był dla mnie zupełnie inny świat. Jak można żyć na wyspie? Nieważne, że gigantycznej, ale nawet wtedy, kiedy byłam na Majorce jako dziecko razem z rodzicami i Clarą, mającą zaledwie kilka miesięcy, czułam się niezwykle klaustrofobicznie. Bądź co bądź, ale wolałam jednak życie na kontynencie.

- Emma? – ostrożnie zapytałam, nie chcąc przerywać jej historii. Nie chciałam burzyć opowieści, którą zaczęła snuć.
- Tak? Chciałabyś wiedzieć coś więcej? Właśnie, wczoraj wypadło mi to całkiem z głowy: zapomniałam zapytać cię: jak tam u lekarza? Oczywiście, jeśli nie chcesz, nie musisz mi niczego mówić.
- Wiesz, my, to znaczy ja i Jared… - zawiesiłam na moment głos, widząc jej spojrzenie. Rozumiała. Chyba. – Do tej pory nie brałam nigdy pigułek, wierząc, że…

Zawstydziłam się, czułam, jak pieką mnie policzki. Pieką? To mało powiedziane. Czułam, jakby paliły mnie żywym ogniem.

- Spokojnie, nie denerwuj się. Mieliście wypadek?
- Nie, tylko chcąc zapobiegać, zdecydowałam się na hormony, tyle że czuję się po nich gorzej, niż gdybym nie używała plastrów.
- Widziałam, że byłaś jakaś nieswoja. Pamiętam, że ja też na początku czułam się paskudnie, bo brałam tabletki dla wyregulowania szalejącego cyklu. Musisz się przestawić i za tydzień, góra dwa wszystko będzie w porządku.
- Ty też przez to przechodziłaś? – uśmiechnęłam się. Czyżbym nie była jedyna?
- Oczywiście. Przez pierwszy tydzień miałam takie nudności, że jedynym, co mogłam zjeść, były owoce. Cała reszta, nawet moje ulubione warzywne zupy – kremy mojej mamy były absolutnie niejadalne. No ale najważniejsze, jak tam wam z Jaredem?
- Wiesz, prawda jest taka, że nie mam porównania. Do tej pory miałam jedynie kolegów na uczelni, nie byłam w żadnym związku, a w dodatku okazało się, że mój przyjaciel, w którym pokładałam nadzieje na coś więcej, okazał się być gejem.
- Może to i nawet lepiej. – Emma wtrąciła się. – Z autopsji wiem, że taki przyjaciel to skarb. Wiadomo, że nie wykorzysta cię i zostawi ze łzami w oczach.

Tak, Klaus bardzo długo ukrywał przed światem, że jest bardziej zainteresowany mężczyznami, niż płcią przeciwną, ale mi to odkrycie, dokonane na paradzie LA Pride, absolutnie w niczym nie przeszkadzało. Współpracowaliśmy wtedy przy tworzeniu reportażu, ja dokumentowałam jej przebieg. Wtedy też poznałam jego chłopaka, Colina, kiedy bardzo gorąco przywitali się na miejscu. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy ich związek przetrwał, bo minęło parę miesięcy, zresztą kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, nie bardzo wspominał cokolwiek na ten temat.

- Jared cię nie przytłacza? Wiem, że wczoraj nieźle się bawiliście. Naprawdę nie mam wam tego za złe, wszystko jest dla ludzi.
- Wszystko z nim jest… bardzo intensywne! – sapnęłam – Gdybyś tylko wiedziała…

Emma zaczęła się śmiać, teraz już naprawdę, głośno i nie ukrywając radości, więc po chwili i ja płakałam ze śmiechu. Wzbudziłyśmy tym zainteresowanie kilku Włochów siedzących przy stolikach dookoła, więc usiłując się uspokoić, wzięłyśmy do rąk szklanki z kawą, pociągając łyczek albo dwa.

Bądź co bądź, chciałam opowiedzieć Emmie o wszystkim, co robiliśmy, ale niekoniecznie chciałam też, by Australijka znała wszystkie sekrety zza naszych drzwi. Nie wiedziałam, czy jeśli poradzę się jej, nie wybuchnie śmiechem, nie potraktuje mnie niepoważnie – znała stałą część crew od bardzo, naprawdę bardzo dawna i równie dobrze mogła im o wszystkim powiedzieć. Opowiedziałam jej jednak o Amsterdamie, o tym, że rozmawialiśmy, oszczędzając szczegółów. Kiwała głową, słuchając: najwyraźniej wiedziała o wszystkim i nie było to nic nowego. Z drugiej strony czułam płynące z jej strony zrozumienie, ponieważ dopowiedziała mi kilka faktów do tej historii, obiecując, że jeśli tylko będę chciała wiedzieć więcej, mam jej o tym powiedzieć i znajdzie dla nas chwilę taką, jak ta.

Koncert miał odbywać się w miejscu sporo oddalonym od samego centrum, na hipodromie, dla praktycznie takiej samej, jeśli nie większej liczby osób, co w Londynie. Generalnie rzecz ujmując, najlepszym w tym wszystkim był fakt, że miejsca siedzące zarezerwowane zostały praktycznie od razu dla VIPów, którzy chcieli uczestniczyć w koncercie, mając do dyspozycji wygodne siedzenia, catering, drinki i własny parking. Cała reszta biletów, jakieś osiemnaście, czy dziewiętnaście tysięcy, to były miejsca stojące – część droższa, w strefie bliższej sceny, czyli Golden Circle dla kilku tysięcy, a reszta dalej, z biletami generalnymi. Znaczna większość, ku naszemu zdziwieniu, wyprzedała się! Jak do tej pory, miał to być największy koncert w Europie, więc widziałam, jak techniczni szykują dwa razy więcej gigantycznych balonów i piłek, ładują do wyrzutni większe ilości konfetti – wszystko miało być większe, głośniejsze i bardziej wybuchowe, niż do tej pory. Na scenie pojawiły się nawet dziwne armatki, które w czasie próby wystrzeliły w górę sztucznym lodem – to był chyba azot… 

Kiedy po raz pierwszy pojechaliśmy tam, by zobaczyć, jak wygląda okolica, a Reni chciała wiedzieć, jak powinna zaplanować meet&greet – skończyło się na ustaleniu, że będzie on dział się na płycie Golden, ponieważ pomieszczenia, które znajdowały się na hipodromie, były zbyt małe dla takiej dużej grupy osób - a zresztą pomysł, rzucony pół żartem, pół serio przez Andera, pomocnika Reni, aby przenieść spotkanie do jednej ze stajni, od razu został odsunięty. Chciałam zobaczyć, jak wygląda taka rejestracja, więc dogadaliśmy się, że będę mogła uczestniczyć we wszystkim od samego początku, pod warunkiem, że zechcę już wcześniej ubrać się w strój, w którym zwykle paradowałam po scenie w czasie koncertów. To nie był przecież żaden problem.

Była tylko jedna rzecz, która w tym wszystkim niezbyt mi się podobała. Oczywiście, to hipodrom, więc i musiały być konie. A tam, gdzie są te parzystokopytne stworzenia, są i koszmarne muchy. Brrr. Nie znoszę robactwa. Powiedzmy sobie szczerze: kiedy zobaczyłam w garderobie podczas dnia koncertu leżącą na stole packę, w wolniejszych chwilach zabrałam się za polowanie. Kiedy już wybiłam kilka much, dwie, może trzy, albo osiem – straciłam rachubę – zjawił się Shannon. Jared tylko przypatrywał się z daleka moim poczynaniom, ponieważ wydawało mi się, że wręcz tańczyłam po pokoju z packą. Kiedy jednak zauważyłam, że jedna z nich zatrzymała się na ułożonej, chyba na żel, czuprynie starszego z braci, nie omieszkałam zamachnąć się na niego. Plastik trzasnął o jego głowę, ale Shannon natychmiast odskoczył jak oparzony, wrzeszcząc i pocierając głowę, a Jared poderwał się z worka sako, patrząc na mnie jak na opętaną, a ja jedynie uśmiechnęłam się przepraszająco, stwierdzając:
- Miałeś na głowie muchę. Przepraszam, ale biję wszystkie robale, które mam w zasięgu wzroku, nie toleruję ich.

Prawda była też taka, że owszem, miałam wiarygodną wymówkę, stosowne do sytuacji alibi, bo nie był to pierwszy atak na muchę w ciągu tego dnia, ale cieszyłam się, że spotkały nas takie okoliczności, bo chciałam też w sumie odwdzięczyć się Shannowi pięknym za nadobne – choć z zasady nie jestem mściwa - po tym, jak jeszcze w Amsterdamie stwierdził, co robimy z Jaredem. A że niekoniecznie musiałam mu tłumaczyć, dlaczego, czułam samozadowolenie z dokonanej zemsty.

- Mogłaś ją przegonić! – oskarżycielsko się odezwał – A nie, pacyfikować muchę na mojej głowie… 
- Nie miałabym później szansy, żeby ją złapać, a to chyba była ostatnia. – podeszłam do okna, zamykając je i leżącym obok pilotem uruchamiając wiszący pod sufitem wentylator. Widziałam, jak Jared śmiał się pod nosem, zasłaniając dłonią usta. Chyba szybko mi wybaczył. Oj, jak dla mnie za szybko. Coś musiało być w powietrzu.

Szczególnie opływającym w wrażenia fragmentem dnia poprzedzającego koncert okazała się być… jazda konna. Kompletnie nie wiedziałam, że Jared potrafi jeździć, w dodatku tak dobrze, a przy hipodromie była wielka łąka, padok, który mogliśmy wykorzystać. Cóż… Wszystko byłoby naprawdę w porządku, gdybym tylko miała pojęcie, jak to się robi! Kiedy zakomunikował mi to, co wymyślił, Shannon, słuchając nas z boku, zaczął się śmiać. On również potrafił jeździć. Tomo natomiast pokiwał głową, że chętnie spróbuje, przyznając jednak, że ostatni raz jeździł na kucyku jako dziecko, trzymany w dodatku na lonży. Ja bałam się koni, nie byłam ich pewna, zawsze myślałam, że jeśli tylko wsiądę i dotknę zwierzęcia, od razu poderwie się i mnie zrzuci.

Zabraliśmy ze sobą jeszcze dwóch instruktorów, a że niestety pogoda trochę się zepsuła – pomimo upału bardzo mocno wiało - wszyscy ubraliśmy lekkie bluzy i swetry. Jared w rozpuszczonych włosach i kasku – nie, toczku – wyglądał przezabawnie, głaszcząc po łbie czarnego jak noc, już osiodłanego ogiera. Okazało się, że jazda była naprawdę przyjemna, choć dosiadanie zwierzęcia nie należało do najłatwiejszych zadań w życiu. Noszenie aparatu, kamer oraz różnych innych, dość sporo ważących rzeczy przez cały ten czas sprawiło, że miałam o wiele silniejsze ramiona niż przedtem, więc utrzymanie się na rękach podczas przerzucania przez koński grzbiet drugiej nogi nie było aż takie skomplikowane.

Niepotrzebnie się bałam, bo cały czas przy mnie i Tomo jechał instruktor, który poprawiał nasze błędy, czuwając i za każdym razem podjeżdżając nieco bliżej. Poza tym konie, których dosiadaliśmy, były nauczone - lub może to wynikało z wzorca ich rasy - ale były tak spokojne, jak żadne inne zwierzę. Patrzyłam na Jareda, doskonale bawiącego się podczas jazdy, chyba nawet anglezującego, delikatnie też przyspieszając i wysuwając się na przód naszej grupy. Ja siedziałam na początku tak, jakbym połknęła kij, strasznie się spinając. Co jak co, ale wizja z dzieciństwa zasnuwała mi umysł, lecz kiedy on sam zwolnił, podjeżdżając do mnie, poczułam się pewniej. Mając przy sobie nie jednego, a dwóch dobrych jeźdźców, nie musiałam niczego się bać.

Szaleństwa Jareda nie znały jednak granic. Postanowił, że stanie na siodle konia, najpierw normalnie, a potem robiąc jaskółkę. Czy on oszalał do reszty? Naprawdę, chciałam na niego wrzasnąć przy wszystkich, co on najlepszego wyrabia, ale z drugiej strony wiedziałam, że jeśli spłoszę konia, może stać się coś gorszego, niż tylko potłuczona ręka czy noga. Jego pewność we własne umiejętności oszałamiała mnie. Może i byłam nadopiekuńcza, to prawda, ale nie chciałam dla niego żadnej krzywdy. Cóż… skoro on tak o mnie dbał, ja również chciałam się odpłacić. Rzeczywiście, choć długo  w to nie wierzyłam, ale nawet i mnie dotknęły różowe okulary miłości. Nie widziałam świata poza tym co robiłam i nim samym. Tak jakby hierarchia uczuć zmieniła kolejność: dawniej to była rodzina i sztuka, a dalej dopiero relacje z przyjaciółmi, tak teraz: rodzina – do której zaliczyłam również Jareda – a potem przyjaciele, szczególnie ci, których zyskałam w Los Angeles, a dopiero potem praca… Zresztą, to nawet nie praca była w pierwszej części mojej listy, która ciągle się zmieniała.

Wieczorem, kiedy upał nie był już taki męczący, wyszliśmy na spacer po urokliwych uliczkach Rzymu i najważniejszych zakątkach Watykanu. Choć na pewno wierzyłam w Coś – może niekoniecznie w Boga - religię traktowałam jedynie jako element kultury, w jakiej się wychowałam, chcąc potem przekazać ją dalej moim dzieciom. Zresztą, nad manifestowaniem religijności bardziej w mojej aktualnej hierarchii stała sztuka sakralna, którą byłam autentycznie zachwycona. Nic dziwnego, artyści sprzed wieków zupełnie inaczej traktowali swoją pracę. Teraz, w mniemaniu niektórych, wystarczyły wydrukowane litery i coś przyklejonego do papieru, by nazwać to sztuką. Nie, oczywiście, nie miałam nic do sztuki współczesnej, ale sama wiedziałam, ile pracy jest potrzebne, by namalować coś, co nadawałoby się do galerii.

Miejscem, które jednak przykuło szczególnie moją uwagę, chyba był to nawet punkt kulminacyjny naszej wyprawy, było pewne konkretne muzeum. Cripta dei Cappuccini okazała się być makabryczna, motyw tańca śmierci, czaszek i kości dookoła był przerażający. Wszystko, było stworzone z  kości, bądź udekorowane nimi. Na ścianach, na przeszklonych progach, na suficie, wzory dookoła poszczególnych krypt. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam aż tylu kości w jednym miejscu. Nawet oglądając przez Internet ekspozycję Rijksmuseum, ponieważ nie zdążyłam pójść do niego w Amsterdamie, nie zauważyłam, by pomimo prezentacji dotyczącej śmierci były w tamym miejscu takie – niewiarygodnie okropne – szkielety, przymocowane do ścian.

Nie miałam świadomości, ile zdjęć robiłam, sobie, innym, Jaredowi, zabytkom, Shannonowi, wciąż śmiejącemu się i żartującemu razem z Tomo; dziewczynom, cicho rozmawiającym z tyłu, do momentu, dopóki aparat nie wyłączył się. Komunikat: bateria rozładowana doprowadził mnie do takich nerwów, że gdyby nie obecność bardzo spokojnej Emmy, z pewnością wybuchłabym. Ja, bez aparatu, bez zapasowych baterii – które postanowiły pozostać w walizce, ku memu niezadowoleniu - nie byłam sobą. Bo kim miałabym być? Jak mam portretować świat bez mojego ukochanego narzędzia pracy? Na całą resztę spaceru schowałam do etui absolutnie bezużyteczny sprzęt, mrucząc pod nosem, że następnym razem, choćby nie wiem, co miało się dziać, zabieram zapasowe akumulatory.

Ostatnim punktem wyprawy była wizyta w tradycyjnej rzymskiej tawernie. Siedząc przy barze, zajadaliśmy się najróżniejszymi antipasti, przyrządzonymi jeszcze dziś. Czego tam nie było: marynowane warzywa, bruschetta w dwóch wersjach – z tapenadą i klasyczna; nadziewane ryżem i papryką liście winorośli, kolorowe oliwki, pancetta, szynka parmeńska, serca karczochów, szparagi, peperoncini, pieczone grzyby, sery, carpaccio, a do tego przepyszny, jeszcze ciepły chleb z oliwkami, pasta z pieczonego czosnku i chyba cebulek – szczerze mówiąc, każde z nas znalazło na półmiskach coś dla siebie. Szczerze mówiąc, przypominało mi to wszystko hiszpańskie tapeando, które tak wiele razy praktykowałam ze znajomymi.

Ach, zupełnie bym zapomniała! Udało się nam przekonać Jareda - co prawda wymagało to sporo wysiłku, ale mając w perspektywie słowa Emmy, że wszystko jest dla ludzi – do tego, by spróbował pysznego wina, które zaproponowano nam do przekąsek. Cóż, było orzeźwiające, lekkie, no i doskonale do nich pasowało. Długo się wzbraniał, to fakt, nie chciał źle się czuć w dzień koncertu; nikt nie chciał, ale doskonale wiedziałam, że kieliszek czy dwa zupełnie nam nie zaszkodzą, przecież nie mieliśmy wypić jednej butelki na dwoje. Ja natomiast miałam spore opory, kiedy Jared – nie wiem, czy do końca myślący trzeźwo – nagrał przednią kamerką iPhone’a króciuchny filmik całej naszej grupy doskonale bawiącej się na mieście.

Kiedy wróciliśmy do hotelu, od razu podłączyłam praktycznie wszystkie baterie, choć po chwili wstrzymałam się z jedną czy dwoma z ładowarek, nie chcąc rozsadzić bezpieczników w całym budynku. Miałam jeszcze czas, mogłam naładować część akumulatorów nawet na hipodromie. Coś, co jednak stało się absolutną nowością i zmieniło całkiem sporo, był fakt, że w naszym pokoju na tarasie stało wielkie jacuzzi. Bądźmy szczerzy: któż by nie chciał spędzić przyjemnego wieczoru w wodzie z bąbelkami? Powinnam chyba tylko dodać, że nie tylko sama kąpiel była bardziej niż miła, bo wykorzystaliśmy ten fakt na naszą korzyść. Na samą myśl o tym, co się działo, robiło mi się gorąco.

Jared nic mi nie mówił o tym, że chce przerwać koncert w innym momencie, niż zwykle. Czytając jedynie setlistę przed samym show widziałam, że w drugiej części koncertu jest zmieniona kolejność utworów i pojawia się krótki przerywnik. Zdziwiłam się więc, kiedy nagle w samym środku utworu – chyba Vox Populi, powinnam wreszcie zacząć uczyć się na pamięć, która piosenka jest którą - zgasły wszystkie światła na scenie, widownia zaczęła krzyczeć, widząc tylko światła hipodromu, rozjarzone dookoła toru, ale kilka sekund później snop światła padł na Jareda, stojącego na samej krawędzi wybiegu, kładącego coś niewielkiego na podłodze, po czym prostującego się i stającego przed przygotowanym mikrofonem z jakimś urządzeniem w rękach, przypominającym skrzyżowanie iPada z drążkiem sterowniczym.

- Mam dla was niespodziankę. Popatrzcie sami.

Światła na arenie zostały skierowane w stronę widowni, podobnie jak kilkukrotnie w ciągu ostatnich koncertów, a w powietrze wzniósł się niewielki, płaski pojazd ze śmigłem, podświetlony na biało. Na ekranie za nim - tym, na którym zwykle Zack wyświetlał wizualizacje do piosenek - który nagle się rozjarzył, pojawił się podgląd obrazu: tłumu, podskakującego i wymachującego, kiedy kamera zbliżała się do nich. Jared miał własnego drona? Pokręciłam głową, uśmiechając się. Czy na coś takiego nie było potrzebne pozwolenie? I nie było żadnych dodatkowych wymagań, na przykład ubezpieczenia? Ale z drugiej strony, skoro mieliśmy jako ekipa kamerkę GoPro, to czemu i nie drona, choćby nawet pożyczonego?

- Chcecie zobaczyć, jak wygląda nasza scena? I nasze crew?

Rozległ się głośny krzyk, pisk z tysięcy gardeł był zaskakujący. Jared spojrzał na ekran i pokierował ostrożnie latającą kamerą w… moją stronę! Trzymając aparat w jednej ręce, drugą pomachałam wprost do obiektywu, a Jared wyszczerzył się w moją stronę, wiedział, że cały czas stoję nieopodal wybiegu, po czym skierował drona w stronę Shannona. Kamera zawisła nad perkusją, a sam Shannon zaczął grać ku radości tłumu jakiś rytm, który po chwili został uzupełniony przez grającego z wielkim uśmiechem na twarzy Chorwata, więc przeleciał jeszcze na moment nad Tomo, po czym ostrożnie celował tak, by wylądować po stronie Reni i Emmy, które z glowstickami w rękach wskazywały, jak powinien trafić.

Wszystko inne było prawie tak, jak zwykle. No, prawie… na backstage’u fale energii, płynącej od każdego, kto był jeszcze chwilę wcześniej na scenie były tak intensywne, że nim wyjechaliśmy z hipodromu, wiedziałam, że Jared wymknął się na kilka minut parking dla ciężarówek technicznych, żeby trochę poskakać, pobiegać i poruszać się. Jakby dwie godziny koncertu i ciągłe bieganie i skoki na scenie to było mało. Trzeba było przyznać, że nie brakowało mu kondycji.

Rano, kiedy tylko dojechaliśmy na hipodrom, przenieśliśmy wszystkie rzeczy do bardzo luksusowego autobusu. Ku mej najszczerszej radości okazało się, że miał normalną łazienkę, kuchnię, salon, no i rzecz jasna jedną większą i dwie (lub trzy) mniejsze sypialnie na dwóch poziomach, co naprawdę pozwalało odpocząć – kiedy po raz pierwszy usłyszałam od Shayli, że będziemy jechać autobusem, byłam załamana. Nie chciałam spędzić 14 godzin na siedząco, to koszmar dla każdej pracującej kobiety. Na szczęście Nightliner, bo tak nazywał się nasz nowy środek transportu, stał za areną.

Gdy dowiedzieliśmy się, że ludzie wychodzą na zewnątrz, Emmie udało się namierzyć Jareda. Wychodziliśmy po kolei do autokarów, ale kiedy Jared pojawił się na zewnątrz, ubrany w ciepłą bluzę, którą rzuciłam mu w ostatnim możliwym momencie i legginsy jeszcze ze sceny, rozległ się wrzask. Nad Nightlinerami znajdował się balkon, na którym ci, którzy zdążyli odpowiednio wcześnie ustawić się na miejscach, mogli zobaczyć, jak całe crew i zespół przechodzi do autobusów. Przebiegłam truchtem chwilę przed nim, słysząc chóralny śpiew dobiegający z góry. To musiała być forma podziękowania za show.

- Grazie, grazie! Byliście wspaniali, wrócimy tutaj wkrótce, miłego wieczoru!  - pomachał, po czym przebiegł przez fragment parkingu, wbiegając po schodkach po dwa do środka, gdzie czekaliśmy na niego.
- Czy ktoś ma ochotę na coś do zjedzenia? Strasznie zgłodniałem. – usłyszeliśmy Tomo, tłuczącego garnkami. Owszem, to był fakt – na backstage’u mieliśmy zapewnione przekąski, zdrowe smakołyki na cały dzień i dość sensowny obiad, ale szczerze mówiąc, nie mogłam przełknąć za wiele, bo byłam nieco zdenerwowana.
- Oby nie spaghetti. – Shann zaprotestował. – Mam dość makaronu. Okej, jest dobry, nawet bardzo, ale nie przełknę go więcej.

Kiedy weszliśmy do salonu, siedział tam z Emmą, przeglądając coś na tablecie. Chyba jakieś zdjęcie, bo Australijka słysząc całą serię piknięć, natychmiast wyciszyła urządzenie. Chwilę później zabrzęczał również mój telefon: nim zaczęłam pracować w „ulu”, po sesji w szkole zaczęłam obserwować konto Jareda na Instagramie. Dziewczyny w czasie koncertu musiały umieścić na nim jakieś zdjęcie lub filmik, kiedy w czasie przerwy podałam im aparat.

- Nie, żaden makaron. Robię warzywa na patelni z tofu w sezamie. – Tomo wyciągał garnek za garnkiem, aż dostał się do głębokiej patelni, jak dla mnie przypominającej wok. – Tego szukałem.
- Tomo, pomóc ci? – musiałam się czymś zająć, a skoro lubiłam spędzać czas w kuchni…
- Nie, nie musisz, dziękuję. Tu chyba i tak jest nieco za mało miejsca.

Niedługo później zajadaliśmy się warzywami na ciepło. Szczerze mówiąc, były przepyszne! Tomo podzielił się z nami, choć nie przypuszczałam, że kiedykolwiek ugotuje coś dla wszystkich; w trasie mieliśmy catering, aby wykarmić całe crew, tamci kucharze musieli być bardzo zorganizowani. Jedząc, widziałam przez weneckie szyby autobusu, że już jedziemy autostradą, więc po prysznicu – panowie dali mnie i Emmie pierwszeństwo, najwyraźniej czując, że potrzebujemy nieco czasu, ale nauczyłam się, że w warunkach polowych - a te, choć o podwyższonym standardzie, zdecydowanie się do nich zaliczały - nie mam czasu do stracenia. Ani wody – bo to też była jedna z wad podróży tego typu. Kiedy kończyła się woda, kończyła się kąpiel. Mieliśmy szczęście, jadąc tylko w piątkę, w niektórych busach musiało zmieścić się osiem, dziewięć osób. I jak oni mieli dawać sobie radę?

Ostatnio długo również zastanawiałam się na temat przyszłości. Cóż, to, co działo się w trasie, sprawiało, że miałam różne przemyślenia, mniej lub bardziej poważne, ale jednak jakieś. W przyszłości może być tak, że nie zostanę uznana za dobrego fotografa dla potrzeb takiego zespołu, jak Thirty Seconds to Mars, crew wybierze sobie kogoś jeszcze bardziej utalentowanego, młodszego albo starszego – bardziej doświadczonego - więc musiałam zacząć tworzyć plan B już teraz. Oczywiście na sam koniec mogłam usłyszeć: „dobrze, dziękujemy ci za współpracę, a teraz już możesz się spakować”. Rzecz jasna, kwota, którą zarobiłam do tej pory, była bezpiecznie zdeponowana w banku. Nie chciałam bawić się w hazard, giełdę, ryzykować w jakikolwiek sposób, że stracę oszczędności życia – powiedzmy sobie szczerze, że tego, co zdążyłam zarobić, nie dostałabym w żadnym normalnym atelier. Ani studiu, ani nawet pracując dla jakiejś gazety, a już jako wolny strzelec w ogóle. 

Z jednej strony chciałam oszczędzać jeszcze dłużej, jednak wiedziałam, że moja praca może nie trwać wiecznie. Kredyt, jaki brałam pod uwagę na dwupoziomowe mieszkanko w Los Angeles: na dole byłoby małe studio fotograficzne, a na górze część mieszkalna sięgałby praktycznie ponad pół miliona dolarów. Nie wiem, ile czasu musiałabym go spłacać… Z pewnością do końca życia. Przy takich kwotach… Oczywiście, mogłabym wrócić do Madrytu i również byłoby tam mi dobrze, bo z takim CV, jakie w tej chwili posiadałam, no i rekomendacjami, mogłam liczyć na całkiem niezłą posadę. Może nie taką samą, jak teraz, ale…

Oczywiście, Emma w końcu, po może miesiącu od mojej pierwszej wypłaty, kiedy wierciłam jej w brzuchu dziury o jakieś dokładniejsze informacje na temat tego, kto dokładnie rozlicza nasze wypłaty, dała mi numer do księgowej, którą zmusiłam do zmniejszenia mi wypłaty na rzecz czynszu. Choć Jared nie widział żadnego problemu w tym, że jako para mieszkamy razem, już wcześniej czułam się z tym źle, że nie mogłam w żaden sposób zwrócić mu poniesionych kosztów, związanych z moimi potrzebami. Teraz, razem z mijającym czasem, wszystko poukładało się i rutyną stało się dla mnie to, że pomimo faktu, iż nie byliśmy małżeństwem – i oby tak pozostało, przynajmniej na jakiś czas! – nie panowała między nami rozdzielność finansowa. Oczywiście, były rzeczy, które kupowałam sama, ale wszystkim, czym się dało, dzieliliśmy się. Czasem wynikały z tego powodu bardzo zabawne sytuacje.


Z drugiej strony, zakładałam, że stabilizacja, o której mówiła jeszcze w Los Angeles Dai, no i pewność zachowania pracy jest tym, co Jared planuje wobec mnie w porozumieniu z innymi z The Hive. Gdyby było jednak inaczej, nie chciałam tak szybko rozstawać się ze wszystkimi przyjaciółmi, ale chyba… skoro już nas coś łączyło, raczej nie miało dojść do tak poważnych kroków…
----------------------------------
Zgodnie z obietnicą: dziś wróciłam z urlopu, więc mam dla Was kolejny rozdział. Nie leniłam się zbytnio, bo powstało całkiem sporo tekstu na "zaś", a czasu wolnego pozostało mi już niewiele, ponieważ niedługo czeka mnie przeprowadzka.

Dziękuję za Wasz odzew po ostatnim rozdziale, jest mi z tego powodu niezmiernie miło i robi mi się cieplutko na sercu, gdy czytam wszystkie te słowa. Tak czy inaczej, jak zawsze proszę o motywatory i słówka opinii - jak zawsze możecie spodziewać się odpowiedzi, tak więc jeśli macie do mnie jakieś pytania - enjoy.

S.

6 komentarzy:

  1. Naprawdę, naprawdę lubię ten rozdział :)
    Same fajne rzeczy. I bardzo prawdziwe babskie rozmowy Emmy z Nią, i dron, i packa, i Jared jeżdżący konno :) No i na sam koniec wszystkie, bardzo prawdziwe, wątpliwości Nii. Naprawdę bardzo, bardzo przyjemny rozdział. Miły, ale w trochę innym sensie. I dobrze mi się czytało, nawet mimo, że mam alergię na pierwszoosobówki.
    Nia żyje. Inni też. Rozwijasz się, a ja czekam niecierpliwie na ciąg dalszy :)

    Kocham. Za wszystko.
    ZS.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
      Dochodzę do wniosku, że bezstresowe pisanie na urlopie pomogło :D

      Oby dalej było tak dobrze, jak teraz :)

      Całuję,
      S.

      Usuń
  2. Wow, jestem tu nowa i naprawdę podoba mi się to co przeczytałam. Masz bardzo ciekawe pomysły i tyle piszesz o innych kulturach np. Jak pojechali do Amsterdamu, inni by napisali, że jakieś ciasteczko z czekoladą a ty opowiedziałaś o czymś lokalnym. Naprawdę podoba mi się ten styl pisania. Jak opisujesz jej emocje, myśli... To tak jak byś opowiadała swoją historię z życia. Nie mogę się doczekać następnego odcinka, i weny życzę <3 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te słowa! Jest mi naprawdę miło to czytać.

      Skoro już Nia jeździ po świecie, niech dowie się co nieco na temat miejsc, w których się znajduje. To jej historia i musi być opowiedziana tak, jak ona widzi i czuje. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

      Mam nadzieję, że będziesz zaglądać częściej :)
      S.

      Usuń
  3. Czekałam, czekałam i się doczekałam :) Bardzo sie ciesze, że zastosowałaś się do moich porad co do osobowości Jareda ;) Teraz jest o wiele bardziej ,,Jared'owy" . OGÓLNIE rzecz biorąc bardzo podoba mi się ten rozdział i tak jak ktoś już nademną napisał podziwiam Cię za to jak opsujesz wszytkie zabytki, kulturę każdego miasta i państwa itd. Musisz w to wkładać bardzo dużo pracy i za to wielkie brwa :) Mam tylko jedną uwagę ci do całego tekstu, mianowicie zauważyłam powtórzenie...,szczerze mówiąc, każde z nas znalazło na półmiskach coś dla siebie. Szczerze mówiąc, przypominało mi to wszystko hiszpańskie tapeando, które tak wiele razy praktykowałam ze znajomymi." <== to moja jedyna uwaga ;)
    Pozdrwiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nikt nie jest idealny, nawet mnie zdarzają się błędy :)

      Dziękuję za te słowa. Cieszy mnie, że widać zmiany tak szybko - pojawiłaś się w dobrym momencie, bo dzięki urlopowi zyskałam czas na poprawki :D

      S.

      Usuń

Czytasz? Proszę, skomentuj, to naprawdę pomaga :)