poniedziałek, 12 października 2015

Côte d'Azur

Byłam wdzięczna Jaredowi za wspólną wizytę w Madrycie. To był najlepszy wypad, jaki ostatnio mogłam przeżyć. Owszem, bardzo mi się podobało, szczególnie teraz, kiedy mieliśmy naprawdę dużo czasu, postanowiłam, że na lotnisko pojedziemy pociągiem podmiejskim, a ja pokażę Jaredowi jeszcze jedną, naprawdę ciekawą rzecz w mieście. Największa stacja kolejowa, łącząca się również z miejskim metrem i autobusami kryła w sobie coś jeszcze. Nie tylko nowy budynek był piękny pod względem architektonicznym, przystosowania i innych elementów, które były bardzo istotne: łączył się on z gmachem starej stacji kolejowej, w której teraz stworzona była wielka oranżeria. Jared nie miał pojęcia, gdzie go ciągnę, w dodatku z walizkami, jednak w pewnym momencie zapytał się tylko:
- Co tak pachnie?

Oczywiście, wyczuł w powietrzu przyjemną wilgoć, choć nieco zbyt ciepłą, jak na mój gust. Szklany sufit hali wpuszczał mnóstwo światła, otwarte okienka sprawiały, że dookoła siedziały lub latały białe, szare, a nawet powiedziałabym, że różowawe gołębie, wydziobujące z podłogi okruszki, które wypadły z kanapek turystom i innym podróżującym; jednak najistotniejszym były rośliny: palmy, wiecznie zielone krzewy, tropikalne kwiaty, no i rzecz jasna ten charakterystyczny mikroklimat pomiędzy wąskimi alejkami. Jared jednak podszedł do przeszklonego brodzika na początku szklarni.

- Ile tutaj żółwi! Czy ktoś o nie dba?
- Jasne, że tak. Wiesz, jak powstał ten basen?

Usiedliśmy razem na ławce, po czym zaczęłam opowiadać. Mieliśmy sporo czasu do odjazdu na lotnisko, specjalnie też wyszliśmy wcześniej, bym mogła pokazać Jaredowi kilka miejsc po drodze na stację.

- Na początku był tutaj jeden, może dwa żółwie, umieszczone tutaj tylko po to, by zwyczajnie pływały i stanowiły dekorację tego miejsca, kiedy wybudowano nowy terminal dla ekspresów, zamykając jednocześnie ten. Ja byłam bardzo mała, miałam wtedy może cztery lata. Nie wiem,  jak do tego doszło, ale z czasem coraz więcej osób uznawało, że jeśli już nie chcą mieć gada, mogą pozostawić go na Atocha. A teraz, sam widzisz, cała masa, nie wiem nawet, ile ich jest tutaj dokładnie, ale pracownicy stacji pilnują, żeby nikt nie dokładał nowych zwierząt.

Kiedy wsiedliśmy do niewielkiego, niskopodłogowego, czerwono – białego pociągu podmiejskiego z naszymi walizkami, siadając na dwóch fotelach obok siebie, odetchnęłam. Jared za moją namową skleił włosy bardzo mocnym żelem, którego czasem używałam do ujarzmienia latających kosmyków grzywki. Wyglądał w ten sposób tak, jak na jednym ze zdjęć wiszących w pokoju Clary: w nieco przydługich - ale nadal kwalifikujących się jako dostatecznie krótkie - włosach. Oboje chcieliśmy być jak najmniej rozpoznawalni podczas podróży. Widziałam, że kiedy zobaczył się w odbiciu szyby pociągu, jadącego pod ziemią, szeroko się uśmiechnął.

- Powinienem chyba tak częściej się czesać lub całkiem je ściąć. Podobają mi się moje fale, ale krótsze włosy też mają swoje atuty. – nałożył na nos okulary przeciwsłoneczne, ponieważ wyjechaliśmy już spod miasta.

Kiedy wysiedliśmy z kolejki na lotnisku, w drodze na odprawę jakieś dwie dziewczyny rozpoznały Jareda, więc cofnęłam się dość instynktownie, by nie wzbudzać za dużo zamieszania i wyglądać jak Emma lub Shayla, kiedy gdzieś wspólnie latali – po prostu profesjonalnie -  jednak on złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie.
- Tylko jedną selfie. Spieszymy się na samolot.
- Możemy wiedzieć, co dokładnie dzieje się z zespołem? Czy się rozpada, teraz, w środku trasy? Widziałyśmy zdjęcia z Madrytu, te z metra – z metra? Czy ktoś zrobił nam zdjęcie? - i Paseo del Prado, no i Retiro na łódce, a gdzie są Shannon i Tomo? Czy będzie koncert w Hiszpanii? Kiedy będzie premiera nowej płyty? – pomiędzy zdjęciami został zasypany pytaniami. Jared spojrzał na nastolatki z politowaniem. Wiedziałam, że nasza wycieczka nie odbije się bez echa.

- Zespół ma się bardzo dobrze, a to, co robiłem w Madrycie, niech pozostanie moją słodką tajemnicą. A teraz przeproszę, bo musimy już iść. Nia, chodź, idziemy. Musisz pokazać mi, gdzie się odprawiamy.

Mieliśmy lecieć Iberią do Nicei – było stamtąd najbliżej do Cannes, gdzie czekało nas ostatnie francuskie show. Bardzo cieszyłam się, że wracamy do pozostałej części crew i zespołu, a poza tym pamiętałam słowa Tomo, że na Lazurowym Wybrzeżu dołączy do nas jego żona. Gdyby nie oni, tak naprawdę nie mielibyśmy Elli. A poza tym, stęskniłam się za iskrzącą osobowością Vicki. Chociaż tym razem lecieliśmy klasą ekonomiczną: lot nie był długi, trwał jakąś godzinę i może kwadrans, nie mogłam narzekać na niewygodę.

Oparłam się o Jareda, podnosząc ku górze podłokietnik, rozdzielający nasze fotele i w takiej plątaninie rąk i ciał spędziliśmy wspólnie ostatnie spokojne chwile, raz czy dwa przerwane przez stewardessę, proponującą napoje, cicho rozmawiając. Od dawna nie mieliśmy na to czasu, bo świat ciągle uważał, że może porywać Jareda gdziekolwiek. A co z nami? Cieszyłam się jednak, że wyrwaliśmy się do Madrytu, bo to sprawiło, że wywołaliśmy uśmiech na więcej, niż jednej twarzy.

- Cieszę się, że jesteś tu ze mną. – szepnęłam mu do ucha – To nie to samo, być tu, a tam.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Zobacz, coś chciałbym ci pokazać. – Jared wyciągnął z kieszeni telefon, przełączony teraz na tryb lotniczy, a zaraz za nim wyłuskał z kieszeni bluzy słuchawki. – Kiedy ty byłaś na próbach w Londynie, Birmingham, a potem u Saaba, ja nagrałem kawałki nowej piosenki. Pewnie jeszcze zmienię ją dziesięć razy, ale chciałbym, żebyś posłuchała, oceniła i powiedziała, co sądzisz.

Usłyszałam bardzo wolną melodię, najpierw graną przez skrzypce, a potem rosnącą w siłę, tak jakby coraz więcej smyczków przyłączało się do niej, w pewnej chwili gwałtownie przerwanej. Dalej usłyszałam cichy, bardzo cichy, chyba szepczący, mruczący głos Jareda, wypowiadającego powtarzające się, niezrozumiałe z początku słowa, które z każdą sekundą stawały się wyraźniejsze, śpiew do wtóru skrzypiec.
I’m looking for nothing, everything, experience, miracle, and I found
Love, dream, think, that’s what is in my mind

Kiedy wyciągnęłam po chwili słuchawkę z ucha, byłam zdumiona, jakim cudem Jared zdążył to nagrać. Z pewnością te chwile, w których rozdzielaliśmy się, a on nigdzie się nie wybierał, poświęcał na nagrywanie. Zrozumiałam też tym samym, dlaczego ostatnio w jego otwartej walizce zauważyłam jeden z białych mikrofonów scenicznych ze zwiniętym krótkim kablem.
- Często tak nagrywasz? – pamiętałam z Londynu, jak wspominał o tym, że pisze, ale nie przypuszczałam, że idzie to w tak poważnym kierunku.
- Zdarza się, kiedy mam czas i chęci, staram się zapisać jakieś kawałki tekstu, albo nagrać nawet na dyktafon kawałek melodii, żeby mieć punkt wyjścia na kolejne wolne chwile.

Kiedy wylądowaliśmy, na lotnisku w hali przylotów czekało całkiem sporo osób: dorośli z dziećmi, kobiety, mężczyźni, nie tylko o europejskiej urodzie, no i parę osób z kartkami. Jeden z mężczyzn w garniturach trzymał tabliczkę, na której widniało wydrukowane nazwisko: Mr. Bartholomew Cubbins, do którego Jared podszedł bez wahania, witając się. Był to szofer, a na parkingu przed halą lotniska stał Mercedes z przyciemnianymi szybami, do którego wsiedliśmy. Ucieszyłam się, widząc, że jesteśmy odgrodzeni od kierowcy przyciemnioną szybą – nim ruszyliśmy, poinformował nas, że w Saint Tropez – no ale zaraz, jak to? – będziemy za około półtorej godziny.

- Co to za nazwisko?
Jared westchnął i uśmiechnął się. Miał mnóstwo cierpliwości, a ja, choć orientowałam się w jego świecie nieco lepiej, niż kiedyś, nadal miałam pewne braki w wiedzy.
- To bohater jednej z książek Dr. Seussa. A że tak jak on mam pięćset kapeluszy… - spojrzałam na niego jak na szaleńca, na co od razu się zreflektował – No dobrze, żartuję, mniej! W każdym razie: wymyśliliśmy bajeczkę dla mediów, że to duński reżyser, albinos, w sumie już nawet nie pamiętam, żeby ukryć fakt, że to ja wyreżyserowałem prawie wszystkie teledyski zespołu. Aktualnie jest to najgorzej chroniony sekret na ziemi, ale nadal korzystamy z „pomocy” – narysował w powietrzu cudzysłów – pana Cubbinsa.
- Wiedziałam, że coś mi nie pasowało, kiedy oglądałyśmy z Emmą te mini filmy. Mogłam się domyślić… - uśmiechnęłam się szeroko – Bo może i jestem uparta, ale za to wiem, że mój przyszły mąż to prawdziwa bomba talentów.
- Nie wykorzystuj moich słów przeciwko mnie! – zaśmiał się głośno.
- Dlaczego Saint Tropez?
- Nie chciałem, żebyśmy siedzieli cały dzień w hotelu, bo wiem, że w okolicy kręci się Echelon i choć nie mam im tego za złe, oczywiście, to nie będziemy mieli spokoju, jeśli nie ukryjemy się w budynku.

Nie przypuszczałam, że będzie aż tak ciężko, że będziemy zmuszeni do ucieczek. Wiedziałam już jednak, widziałam na własne oczy, jak zachowują się fani… Chociażby na lotnisku.
Zobaczyłam, że Jared przymknął oczy, więc nie chcąc mu przeszkadzać, zatopiłam się w rozmyślaniach. Wczorajsza reakcja Clary bardzo mnie zaskoczyła; nie przypuszczałam, że od zainteresowania tak szybko da się przejść w manię – chociaż możliwe, że źle nazywam jej reakcję. Z zasady to przecież choroba psychiczna. Nie, lepszym słowem będzie fascynacja, zakrawająca o obsesję. Miałam cichą nadzieję, że z czasem przyzwyczai się do obecności Jareda w moim życiu, bo nie wyobrażałam sobie takich reakcji przy obustronnych wizytach, szczególnie, jeśli przyleci razem z rodzicami do nas, do Los Angeles. Wiedziałam, że takie emocje wzbudza za sprawą talentów, zespołu i wszystkiego, co robi – zakładałam, że nie dałoby się chyba powstrzymać go przed kolejnymi aktywnościami. Może to też dlatego zwiedzaliśmy wszystkie miejsca, w których byliśmy… Żeby trochę rozładować baterie?

Kiedy wysiedliśmy z samochodu, Jared stwierdził, że nie potrzebuje wielu rzeczy z walizki, wsadzając do kieszeni jedynie portfel i dokumenty, a ja zabrałam małą torebkę podręczną. Pod budynkiem, chyba jakimś hotelem, czekali na nas Emma, Shayla, Reni, Jamie i Stevie, śmiejąc się w najlepsze, ale kiedy tylko Australijka zauważyła, że rozglądam się dookoła, natychmiast mnie złapała, witając się gorąco. Ciekawe, gdzie zniknęli Tomo i Shannon…

- Jak tam w Madrycie, musisz nam opowiedzieć! Dziewczyny, idziemy na zakupy. – kiedy stwierdziła to przy męskiej części grupy, Jared uśmiechnął się lekko.
Kiedy byliśmy w Catanii, pamiętałam, że Emma poprosiła mnie o zdjęcie, jak wygląda; a kiedy w Paryżu zobaczyła mnie z pokrowcem od Saaba, uśmiechnęła się znacząco, mówiąc, że powinnam zajrzeć na jej konto na Instagramie. theblondetheory, bo tak brzmiał jej nick, wpisane zaraz po tym, kiedy miałam chwilę, by wziąć do ręki telefon, okazało się być kopalnią wspomnień z każdego (lub prawie każdego) dnia trasy. Szczególnie widać było jedno z zainteresowań Emmy, czyli modę: miała zdjęcia z każdego miejsca, z Londynu w swetrze w serek, szmaragdowej sukience, w której widziałam ją podczas wywiadu; wszystko było udokumentowane, opisane; to były chwile, które spędzała nie tylko ze mną czy innymi osobami z crew, ale również sama.

- To skoro wy stworzyłyście damski team, my stworzymy męski. Spotykamy się później, tak? - Stevie uśmiechnął się.
- Zsynchronizujmy zegarki. – Emma była w siódmym niebie. – Okej. Niech wygra lepszy. – uśmiechnęła się ostrzegawczo, podając rękę Stevie’emu. Czy ja o czymś nie wiedziałam? Jared wzruszył ramionami, wzdychając. – Szkoda, że nie ma z wami Shannona. Ale skoro woli smażyć się na plaży…

Nad morzem? Och, jak bardzo w tym momencie chciałam poczuć piasek pod stopami!
Emma poprowadziła nas po swoich ulubionych sklepach. Shayla dotrzymywała jej kroku, ale ja i Reni… Należałyśmy do tych (niekoniecznie beznadziejnych) przypadków kobiet, które zakupy odzieżowe robiły nie dla przyjemności, a wyłącznie dlatego, że były koniecznością, choć, nie ukrywajmy, kiedy już udało się w Paryżu przekonać mnie do wizyty u Saaba, nie skończyło się aż tak źle, prawda?

Kiedy jednak zobaczyłam jeden z eleganckich butików bieliźnianych, podeszłam do Emmy, odzywając się naprawdę cicho - przy okazji czułam, jak płoną mi policzki. 
- Emma, możemy tutaj zajrzeć?
Na twarzy Australijki pojawił się szeroki uśmiech. Chociaż sama miała w rękach już torbę albo dwie, Shayla niosła jedną, to widziałam, że cieszy się, że wreszcie znalazłam miejsce, w którym i ja mogę zrobić zakupy. Jak do tej pory wizyty w poprzednich butikach wyglądały mniej więcej tak: ja stawałam okoniem, Emma ciągnęła mnie na siłę między wieszakami, Shayla przymierzała kolejne stylizacje, a Reni siedziała przy przymierzalniach, czytając e-booka na Kindle.

Kiedy jasno stwierdziłam, że szukam… czegoś na ślub, no i noc poślubną – to było najprostszą (chyba…) z kwestii, które musiałam załatwić – sprzedawczyni rozpromieniła się.
- Oczywiście, mamy dostępne w tej chwili modele zarówno biustonoszy, jak i gorsetów, podobnie jest z całą gamą bielizny i pończoch. Czy interesuje panią coś konkretnego? W tej chwili dużą popularnością cieszy się kolekcja Oscara de la Renty.

Dziewczyny w tym czasie odsunęły się, oglądając bieliznę wiszącą na wieszakach, ja natomiast po raz kolejny spiekłam raka przed sprzedawczynią. Jak miałam rozmawiać z nią o czymś tak bardzo… Intymnym!
- Chciałabym… zaskoczyć swojego męża w noc poślubną.
- Woli pani raczej kostiumy, czy bieliznę?
- Zdecydowanie bieliznę. Ale chciałabym, żeby była inna niż zwykle…
Cóż… naprzymierzałam się różnych gorsetów, biustonoszy, różnych rodzajów bielizny; mniej lub bardziej powycinanej, z większą lub mniejszą ilością koronek, jakichś wstążek i innych dekoracji, aż znalazłam coś właściwego. Nie przyznałam się dziewczynom, co ostatecznie wybrałam, prosząc asystentkę jeszcze w przebieralni o zapakowanie jednego z kompletów. Ciekawe, jak zareaguje Jared…

Zatrzymałyśmy się jeszcze w jednej z niewielkich kafejek, o której wspomniała Shayla. Miejsce to bardziej przypominało sokobar, gdzie skorzystałam z okazji, zamawiając wielki kubek zielonego koktajlu, z bananem, sokiem pomarańczowym, szpinakiem, jabłkami i granatem. W sumie na Instagramie Emmy wylądowało zdjęcie, prezentujące prawie wszystkie kolory tęczy, bo każda z nas wybrała inny kolor; wszystkie równie pyszne, no i świeże. To, czego nie dałoby powiedzieć się o rejonie śródziemnomorskim, to choćby próba zarzucenia, że tutejsi kucharze i szefowie korzystają z niesmacznych produktów.

- Jak podobało ci się w Madrycie? – Shayla szeroko się uśmiechała. – Podglądaliśmy zdjęcia Jareda, które zrobił, żeby wiedzieć mniej więcej, co się dzieje u was.
- Moi najbliżsi okazali się być cudowni, spędziliśmy razem wspaniałe chwile. A moja siostra... Shayla, dziękuję za radę. Clara bardzo ucieszyła się z prezentu. 
- Może coś więcej, hej? - Emma była strasznie ciekawa - Jak tam w Goi? Jared nalegał, żebym skontaktowała się specjalnie z szefem kuchni, żeby przygotował dla was takie, a nie inne menu. Nawet nie wiesz, ile się naszukałam, żeby wszystko rozpisać.
- Rodzice byli zachwyceni, dziękuję. A mama... jej niespodzianki nie znają żadnych granic. Poza tym... Same wiecie, po naszych zaręczynach bałam się powiedzieć im przez telefon, że zmieniam stan cywilny. I kiedy się zorientowali... Prawda jest taka, że zaakceptowali wszystko, co mnie zaskoczyło; nawet tatuś nie miał uwag, bo wiedział, że Jared nie zrobi mi krzywdy.

Kiedy spotkaliśmy się z powrotem w centrum, zjedliśmy razem obiad i potem pojechaliśmy dalej samochodami, dwoma albo trzema, bo nas z Jaredem wiózł ten sam szofer, a reszta ekipy pojechała razem. Nie spaliśmy w Saint Tropez, a to dlatego, że w Cannes organizator koncertów we Francji, wziął pod uwagę życzenia zespołu, dzięki czemu mogła przylecieć też Vicki. Z miejscowości, w której spędziliśmy cudowny dzień, samochodem w półtorej godziny przejechaliśmy do hotelu, w którym czekały na nas nasze wszystkie rzeczy. Kiedy weszłam do holu, Emma od razu zaczęła mówić z prędkością karabinu:

- Kolację jemy razem w hotelu, potem mamy czas wolny. Centrum dowodzenia jest na pierwszym piętrze, siedzi tam chyba Vicki, bo wcześniej rozmawiałam z Tomo na temat planu wycieczki za kulisy, jutrzejsze śniadanie jest od siódmej rano, zaraz po nim przyjedzie transport po nasze rzeczy.
Kiedy chciałam wejść do sali konferencyjnej, drzwi otworzyły się przede mną - choć nawet ich nie dotknęłam - a już po chwili leżałam na ziemi. Jak do tego doszło? Szczekająca kula futra opierała się łapami o moje ramiona, liżąc mnie po policzkach, a dookoła biegał mniejszy, czarny pies, wystrojony w zielone ubranko, radośnie powarkując. Za nim przybiegł jeszcze jeden pies, który obwąchał mnie, po czym rozejrzał się dookoła i usiadł, przechylając głowę.

- Kasha, do nogi! – usłyszałam komendę, na co rozejrzałam się dookoła, zyskując choć odrobinę spokoju, kiedy wreszcie większy pies ze mnie zeskoczył. Uniosłam się nieco bardziej, opierając rękoma za sobą.

- Ramsay, chodź do pana, chodź, piesku! – rozległ się przesłodzony głos Tomo. Cóż… Chorwat stał w kucki nieopodal wejścia, wołając któreś ze zwierząt, ale podbiegł do niego mniejszy z psów, ten w ubranku, którego od razu wziął na ramiona, witając się z nim: - Dobry piesek, grzeczny Ram Ram. – chwilę później zobaczyłam, jak kundelek liże jego policzek, a Chorwat śmieje się głośno.

Podniosłam się z dywanu, otrzepując się i poprawiając bluzkę. Tuż obok mnie zatrzymała się Vicki, gotowa podać mi dłoń, która dodała:

- Kasha, siad. Zostań.

Uściskałyśmy się serdecznie, odchodząc od siedzącego i obserwującego czujnie psa kilka kroków.

- Przepraszam za Kashę. Uwielbia się witać ze wszystkimi, ale jej impet jest nie do zatrzymania. Cóż, kiedy ją adoptowaliśmy, nikt nie przypuszczał, że aż tyle w niej jest z owczarka. Kasha, do nogi. – suczka podeszła do Vicki. – Przywitaj się.

To musiał być żart, z pewnością tak, ale Kasha podała mi łapę – jak to możliwe, kto ją tak wyszkolił? - na co pogłaskałam ją bardzo ostrożnie po łbie, kątem oka widząc, jak podchodzi do nas Tomo.

- Możesz mocniej, lubi, kiedy ją tarmosimy. Tomo w czasie meczy zawsze bardzo chętnie się nią opiekuje. – jak powiedziała, tak i się stało. Oczywiście, myślałam, że to sprawia psu ból, ale wyglądało na to, że Kasha lubi takie zabawy.
- Jak tam wasze wakacje?
- Wspaniale, dziękujemy. – Tomo uniósł się znad Kashy. – Leż. – Odpoczęliśmy, mieliśmy czas, żeby wreszcie porozmawiać, byliśmy na wędrówce, a poza tym, nasz nowy dom w Detroit jest prawie gotowy…
- Nie mówiłeś nic o tym! – uśmiechnęłam się szeroko do pary, tulącej się do siebie, obok której siedział, poszczekując radośnie Ramsay.
- No nie, w sumie musiało mi umknąć. – Tomo pokręcił głową. – Aż niewiarygodne.
- Jakiś czas temu kupiliśmy dom w tym mieście, z myślą o tym, by być bliżej rodziców Tomo. – Vicki odparła – Ale okazało się, że projekt od architekta z biura nieruchomości nie do końca przewidywał pewnych założeń, więc mieliśmy w nim kapitalny remont. Teraz to tylko kwestia umeblowania, dodatków, doprowadzenia do porządku wnętrz i mamy gniazdko, w którym możemy odpoczywać. Spędzać czas razem, kiedy tylko nie jesteśmy w Los Angeles, albo kiedy robi się w nim za gorąco, móc uciec z Kalifornii.

Byłam zaskoczona, jak bardzo wiele szczęścia dało Tomo i Vicki wspólne spotkanie. Aż promienieli radością. My też byliśmy szczęśliwi. Szczerze mówiąc, właśnie dla takich chwil warto było się wiązać z kimkolwiek. Mama też mówiła, że z tatą bardzo ważne było dla nich to, by chociaż raz na jakiś czas móc spędzić czas poza domem i bez nas. Czasem odrobina wolności była cenniejsza od czegokolwiek materialnego.

Grzechem byłoby nie skorzystać z tego, że nasze wakacje miały potrwać jeszcze jeden dzień, więc szepnęłam dziewczynom, że mogłybyśmy jutro pójść na plażę. Pojutrze około trzeciej mieliśmy wybrać się do centrum, w którym grał zespół, ale wiedziałam, że jeśli się zmęczymy, Shann z pewnością będzie spał do wczesnych godzin popołudniowych. Dziewczyny zapałały radością, chociaż wiedziałam, że z pewnością większość ostatnich dni spędzały w podobny sposób. Lazurowe Wybrzeże to jednak skarb. A mama, przeprosiłam ją, że nie będę w stanie z nią dziś porozmawiać i że bardzo chętnie zrobię to, ale może wtedy, kiedy już wyjedziemy z Francji. Zgadła praktycznie od razu, że chcemy jeszcze odpocząć.

Zabraliśmy ze sobą najbliższe crew – po co mielibyśmy ciągnąć za sobą wszystkich? – wsiedliśmy w samochody i pojechaliśmy na jedną z bardziej ustronnych plaż, otoczonych klifem. Choć była bardzo spokojna i poza nami nie było na niej nikogo, to była w pełni wyposażona we wszelkie udogodnienia – prysznice, kamienne płytki, tworzące przejścia; kilka ławek przy wyjściu z niej, no i rzecz jasna lekki, jasny, przesypujący się przez palce piach, nie to co zdeptana, mokra masa w pobliżu wielkich hoteli.

Nie wiem, kto był za to odpowiedzialny, ale jakimś cudem poza kocami, ręcznikami, parasolami i parawanami w bagażnikach znalazły się kosze piknikowe, wyładowane po brzegi pysznościami. Obiad na plaży. Hmmmm. Interesujący pomysł. Kiedy jeździliśmy z rodzicami na wakacje, czasem chodziliśmy do chiringuitos, czyli barów przy plaży, żeby zjeść obiad albo kolację w którymś z nich, ale najlepsze i tak były wieczory, kiedy niebo ciemniało, szum morza zdawał się kołysać do snu, a do stolików docierał zapach dymu z paleniska, na którym piekły się małe ryby – espetos, bardzo typowe dla południa Hiszpanii. Wspomnienia z dzieciństwa napełniały mnie radością i spokojem, szczególnie w tych trudniejszych chwilach.

Najpierw jednak nie mogłam odpuścić sobie kąpieli w Morzu Śródziemnym! Okej, kalifornijskie plaże i (dodajmy, że koszmarnie słony) ocean to jedno, są wspaniałe, szkoda jednak było przepuszczać taką okazję. Zrzuciłam z siebie cienką sukienkę, odsłaniając kolorowe bikini, które wsadziłam na sam spód walizki, myśląc, że zupełnie się nie przyda. Cóż, niespodzianka. Kolejna. Patrzyłam, jak dookoła mnie ludzie pozbywają się warstw ubrań, odsłaniając mniej lub bardziej opalone ciała, pryskając się szybko ochronną mgiełką. Byłam zdumiona, widząc, jak wygląda Shannon. Do tej pory dzięki specyficznym ubraniom nie było tego widać, tym bardziej na koncertach, kiedy grał bez koszulki, ale zaskoczyło mnie, że w kąpielówkach ma nieco… misiowaty wygląd. Przy Jaredzie – dzięki Bogu już nie wychudzonym, bo jeszcze niedawno dało się liczyć wystające żebra – odstawał od normy. Woda nie była zimna, więc ze śmiechem przebiegłam po piasku, wkrótce lądując w morzu. Emma w białym kostiumie śmiała się głośno, a Tomo z Vicki starali się uspokoić psy.

- Uważaj, bo dostaniesz szoku termicznego! – usłyszałam ostrzeżenie Jareda. Przecież nie ma takiej możliwości. Dla własnego dobra zwolniłam, zatrzymując się w wodzie sięgającej mi nieco ponad połowę ud.
- Dołączysz się do mnie? – odkrzyknęłam. Ale fajnie. Czułam się trochę jak małe dziecko, które po raz pierwszy w życiu zobaczyło morze, rozchlapując wodę dookoła.
Jared poderwał się z koca, zostawiając na nim wszystkie rzeczy, po czym wbiegł jak ja, jednak nie poprzestał na tym, nurkując. Kiedy wynurzył się z wody, natychmiast zadziałałam.
- Hipokryta! – zanurzyłam się w wodzie po szyję. Wcale nie była taka zimna, wręcz przeciwnie. W taki upał była przyjemnie chłodna.
- Po prostu nie chciałem, żebyś bawiła się beze mnie. – dodał cicho, kiedy już podpłynął do mnie. Rozpuszczone włosy przykleiły mu się do ramion i szyi, na nosie… Właśnie, gdzie zniknęły jego okulary? No i oczywiście uśmiechał się na swój sposób.
Jared rozejrzał się dookoła.
- Spadły mi w wodzie okulary. Poczekaj chwilę. – wziął głęboki wdech, zamykając oczy i zanurkował. Przez przejrzystą wodę widziałam, jak szuka dotykiem oprawy. Kiedy się wynurzył, ostrożnie przysunęłam je stopą w jego stronę, bo nie dotykałam dna. Za drugim razem było już nieco prościej, kiedy naprowadziłam go na cel.

W końcu uznałam, że nie mogę cały czas pluskać się w wodzie i powinnam nieco się opalić. Nie byłam blada, zapewniała mi to moja uroda, ale przez cały ten czas ciągle coś sprawiało, że nie mogłam spędzać na słońcu tyle czasu, ile bym chciała. Rozłożyłam się wygodnie w bikini na jednym z ręczników z twarzą opartą na policzku o złożony ręcznik, prosząc: - Jared?

Ponieważ zdecydował się wyjść wcześniej z morza, siedział obok, czytając coś i w żadnym wypadku nie przypominając gwiazdy rocka. Nie przypominał żadnej gwiazdy, siedząc tak i po prostu korzystając z ciszy. W wodzie Shannon chlapał dziewczyny – wiedziałam, że to robi, bo krzyczały, żeby przestał. Słychać też było szczekanie psów – Tomo z Vicki zabrali Kashę, Ramsaya i drobnego Dinka ze sobą do wody, rzucając im na zmianę piłkę.
- Tak?
- Posmarujesz mi plecy? Nie chcę się poparzyć.
Uśmiech Jareda był tak szeroki, że nie mógłby równać się nawet z tym Kota z Cheshire. Jakim cudem nie rozbolały go policzki? Odłożył książkę na bok, teraz już wiedziałam, jaką: „The Girl on a Train” i poszukał w torbie plażowej opakowania.
- Wolisz mgiełkę, czy krem? – pokazał mi oba. Jak zawsze przygotowany, nie dało się zaprzeczyć.
- Poproszę krem.
Kiedy już ostrożnie usiadł obok mnie na ręczniku, jego dłonie pokryte kremem zaczęły ślizgać się po moich plecach.
- Nogi też chcesz?
- Poproszę.
Szczerze mówiąc, podobało mi się to… No, ale mniejsza z tym. Widok Emmy, zajadającej się winogronami – ten widok mogłam uznać za bezcenny. Shannon oczywiście się wygłupiał, Vicki z Tomo karmili się nawzajem kawałkami owoców, Stevie z uwielbieniem w oczach wgryzał się w bagietkę z szynką parmeńską, a Jared, na jego miłość do guacamole nie było siły.

W czasie koncertu, który przypominał wszystkie poprzednie, z praktycznie taką samą setlistą, taką samą kolejnością, no i z takim samym podziałem pracy między mną, Peterem i Markiem, zdarzyło się coś, co zaskoczyło nawet mnie. Poza oczywiście szalonym, kolorowym i radosnym meet&greet. Nie dało się nazwać tego inaczej. Pod koniec, w momencie, kiedy Jared powinien wybierać ludzi na scenę, przez mikrofon poprosił:

- Shayla, możesz podać mi telefon? – tłum, słysząc to, ryknął śmiechem. Ja zresztą też, bo Jared nigdy nie odrywał się od sceny w czasie koncertu; na szczęście kontynuował jednak swój monolog: - Pamiętacie jeszcze o naszym konkursie? - odpowiedział mu krzyk z widowni - Z pewnością tak, bo wiem, że siadła nam sieć. Obiecałem, że zadzwonię do kogoś i osobiście zaproszę go na scenę, kogoś z was, kto wcześniej zarejestrował się na stronie.

Shayla, czerwona jak burak - a może to była wina padającego, kolorowego światła – przyniosła Jaredowi jego telefon, chyba Blackberry w granatowym etui, uciekając równie szybko, co się pojawiła. Kiedy przejął telefon, dodał jeszcze, starając się skomentować panujący w hali gwar – Kiedy jestem zajęty telefonem, całe czternaście tysięcy zgromadzonych tu kobiet i mężczyzn powinno raczej spokojnie zaczekać.

Wybrał numer, po czym przyłożył słuchawkę do ucha. Krzyk ludzi był jednak nie do zniesienia. W pewnym momencie rozległ się pisk. Jared był jednak zupełnie obojętny, bo najwyraźniej nie był to ten ktoś.
- Uciszcie się! – Jared dodał – Jak ten człowiek ma usłyszeć, że dzwoni jego telefon, jeśli wciąż gadacie?
Widziałam, jak ludzie zaczynają rozglądać się dookoła, a białe reflektory krążą po widowni, namierzając cel. W końcu trafiły - praktycznie na samym szczycie hali, na widowni, w jednym z osttnich sektorów ludzie zaczęłi się poruszać.
- Tak? – Jared odezwał się jednocześnie do telefonu i przez mikrofon, stojący przed nim – Ona powiedziała: halo? – zwrócił się do publiczności. – Tak, to ja, Jared. I tak, dzwonię. Chodź i nie rozłączaj się.

Tłum szalał z radości, a wybrana dziewczyna, ubrana na czarno od stóp do głów, z kolorowymi, różowymi włosami, płakała wręcz ze szczęścia. Oczywiście, znalazła się również na zdjęciu panoramicznym, wciśnięta pomiędzy Shannona i Jareda. Stojąc na jednym z krańców sceny widziałam, jak skakała w rytm Up In The Air. Reni złapała ją później, kiedy już techniczni wyganiali tłum ze sceny, wręczając jej jedną z flag, które widziałam w tłumie w czasie koncertu. Takiej chwili nie zapomni nigdy… A pamiątka zawsze będzie jej o tym przypominała.
------------------------
Powrót do rzeczywistości nie wydaje się być łatwym zadaniem, szczególnie wtedy, kiedy wykorzystuje się wakacje praktycznie do samego końca. 
Ja jednak nie próżnowałam, mam dla Was całkiem sporo niespodzianek. Ach, jeszcze jedno: pamiętajcie, to fikcja literacka, tu wszystko może się zdarzyć :)
Dziękuję, że jesteście.

S.

2 komentarze:

  1. uwielbiam nieogar Nii w sprawach Barta. no, to, że spędzasz z jakąś osobą czas nie zawsze jest go tyle, żeby go jakoś spożytkować na to czym on się zajmuję... wiesz o co mi chodzi, że nie śledziła aż tak jego poczynań artystycznych. a Dżarek jak zwykle poirytowany. jego nieodłączny element, lekka irytacja. chociaż tu tylko wzdychał i uśmiechał się. ale i tak wiem, że w głębi siebie był poirytowany - przejrzałam go :D
    jeżeli chodzi o momenty J i Nia to jestem na tak, ja tam lubię romantyczność, jeżeli oczywiście nie jest przesadzona. jak raz czytałam coś i mówie, że mam dość to już jest koniec. a u Ciebie... Dżarek jest taki kochany, aż chce się go przytulić, no chodź daj pyska :D
    nie wiem czemu ale mam jakieś głupie myśli czasem, wiesz, jest między nimi okej, są szczęśliwi, ale czy nie popsuje się coś? kurde ja jak to ja, u mnie nic nie trwa dłużej niż chwilę w kwestii szczęścia moich bohaterów i wymyślam im jakieś rozpierduchy, ale tutaj... boję się. kurde niby jest ok, no ale ...mam nadzieje, że to nie jakaś cisza przed burzą, no nie? chyba, że robisz mnie w bambuko i tak naprawdę oni zginą śmiercia tragiczną roztrzaskując się o jakieś góry :P nie no, aż tak źle nie będzie. Ty jesteś dobrym człowiekiem i dobrym autorem dla swoich bohaterów. chwała Ci za to...

    smarowanie plecków przez Dżarka takie na miejscu, dobrze, że nie rozwiązał jej stanika... :D :D nie no, już gadam głupoty.

    x, Ana

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dżarek wzdychający to jedno, ale on w gruncie rzeczy nie jest aż tak bardzo poirytowany; rozumie, że Nia woli skupić się na pracy, niż wyszukiwaniu informacji na jego temat jak fangirl. No i oczywiście, że jest kochany, czuły - zgadzam się z tym w stu procentach.
      Jak zakończy się to wszystko... Zobaczysz w swoim czasie. :)

      Hmmm. A może celowo nie odsłaniam wszystkich kart?
      S.

      Usuń

Czytasz? Proszę, skomentuj, to naprawdę pomaga :)