sobota, 7 listopada 2015

Pure insanity

Jared postawił nas w stan pełnej gotowości następnego poranka, kiedy już tylko wszyscy odespaliśmy wieczór pełen emocji; uznał, że spotkanie z mediami, jakie zgotowano mu zaraz przed koncertem, kiedy powinien był dać odpocząć głosowi, nie wchodziła w zakres tego, co zostało ustalone przez Emmę i cały management. Na szczęście udało nam się go udobruchać i zapomniał praktycznie o wszystkim zaraz po wyjściu z sali konferencyjnej. Ta cholerna Niemka… Po co, po co wtrącała się w nie swój świat? Choć mieliśmy dodatkowy dzień przerwy przed dalszą częścią trasy, na pewno nie mieliśmy spędzić go w Niemczech.

Chociaż wspominał, że lubi Berlin, bo to miejsce, w którym nigdy nie ma problemów ze znalezieniem wegańskich knajp, sklepów – opowiedział mi o jednym miejscu, w którym w Europie zwykle robi gigantyczne zakupy – i napisał w nim jedną z piosenek, Hurricane, to tym razem agencja, której powierzono organizację występu, kompletnie się nie sprawdziła.
Wniosek wynikał z tego jeden: zadecydował, że kiedy tylko ekipa techniczna poinformuje Emmę, że są gotowi do wyjazdu – przy dobrych wiatrach i braku trudności mieli jechać do Polski około ośmiu godzin, praktycznie przez całą noc - my zbierzemy wszystkie rzeczy, dokończymy załatwianie wszystkiego, związanego szczególnie z dokumentami trasy i pojedziemy na lotnisko.

Niewielki, ale wygodny samolot pasażerski był do naszej dyspozycji, ale kiedy usłyszałam o tym po raz pierwszy, byłam zadziwiona, jakim cudem do tego doszło; bagaże były już spakowane, więc wystarczył jeden telefon, aby przykuć Emmę do słuchawki, która ustalając szczegóły z polskim organizatorem, podobno sprawdzoną już przez zespół agencją artystyczną, która ostatnim razem nie zawiodła, krążyła po niewielkiej sali konferencyjnej hotelu blisko Alexanderplatz, w której urządziliśmy centrum dowodzenia.

Siedziałam przed Macbookiem, mając wszystko na oku i zgrywając zdjęcia z meet&greet z wczorajszego koncertu, przeglądając je i tworząc wstępnie katalog dla uczestników spotkania. Miałam jeszcze sporo czasu, ponieważ z zasady każdy fotograf współpracujący z Adventures In Wonderland miał do 72 godzin, by umieścić wszystkie zdjęcia na portalu, jednak nie chciałam zostawiać tego na ostatnią chwilę. Pracy było sporo, widziałam, że każda z nas: Emma, Shayla, Reni; wszystkie byłyśmy zajęte dość mocno, w dodatku zdawałam sobie sprawę z tego, że w Gdańsku, mieście, do którego się wybieramy, będzie jej jeszcze więcej. 

Na samym spotkaniu z zespołem musieliśmy liczyć około trzystu osób, co sprawiało, że modliłam się o jak najmniejszą ilość mrugnięć i poruszeń na zdjęciach. Pomimo taśmowości, obawiałam się, że zaplanowane trzy godziny to za mało czasu, by zrobić tyle zdjęć. Jedno za drugim, z niewielkimi odstępami – to oznaczało gigantyczne ryzyko. Musiałam koniecznie poradzić się Carmen lub innych fotografów z mojej ekipy, co powinniśmy zrobić w takim wypadku. Postanowiłam, że kiedy tylko dotrzemy, natychmiast ustalę to z nimi. Cóż, nasza ósemka, wliczając w to również Steviego, leciała samolotem, pozostali musieli jechać autobusami już rano; w założeniu Reni teoretycznie miała również jechać autobusem, jednak poprosiłam Jareda, czy nie mogłaby lecieć z nami, ponieważ czułam się przy niej naprawdę dobrze.

Cóż, nie miał innego wyjścia, jak tylko zgodzić się. Nie było różnicy, czy polecimy w siódemkę, czy w ósemkę, ponieważ i tak wystarczyłoby dla nas wszystkich miejsca. Shayla pakowała już dokumenty do koszulek i teczek, a Reni siedziała dwa krzesła dalej, licząc kolorowe opaski, przekładając je do plastikowego pudełka z przegródkami. Po występach i fotografowaniu na spotkaniu zaczynałam rozumieć, jak funkcjonuje ten system: różowe – tych było najwięcej – oznaczały posiadanie najtańszych pakietów, żółte – wcześniejsze wejście na arenę, czyli Early Entrance Pack, błękitne – wycieczkę za kulisy, pierwszą w tej trasie, do poprowadzenia której Tomo palił się jak nigdy, fioletowe – wstęp na scenę i możliwość obserwowania koncertu właśnie z niej, a poza tym resztę atrakcji zaplanowanych dla uczestników. Ostatnie, najcenniejsze i jednocześnie koszmarnie drogie – byłam pewna, że gdybym była fanką, nie umiałabym zebrać takich funduszy na to, by spędzić pół dnia z moimi idolami – złote – były sumą wszystkich planowanych wydarzeń dla posiadaczy pozostałych pakietów, poza jedną drobną zmianą. Większość sytuacji, jakie miały czekać wybrańców, były zupełnie intymne, spersonalizowane i indywidualne. Pół dnia spędzone u boku zespołu… Jedyna okazja w czasie całej trasy. Takie doświadczenia na pewno można było nazwać niezapomnianymi. Nawet Jared mówił mi, że obawiał się, że niepotrzebnie zaproponował ekipie AIW stworzenie czegoś podobnego, po części właśnie ze względu na koszt – rzecz nieosiągalną dla zwykłego fana - i czas. Mieliśmy spędzić w Polsce wieczór, dwie noce i dwa całe dni, co oznaczało, że musimy przygotować się na absolutnie wszystko.

Wylecieliśmy z lotniska Tegel planowo około godziny 17.30, lot miał potrwać około godziny, maksymalnie półtorej, ale przypuszczałam, że podróż potrwa dłużej, dlatego, że lecieliśmy małym samolotem, delikatnym, poza tym lądowaliśmy poza terminalem, więc wiedziałam, że ewentualne kontrole mogą potrwać nieco dłużej. Było całkiem spokojnie, więc wykorzystałam chwilę na dalszą pracę nad zdjęciami w trybie offline, zerkając raz na jakiś czas na Jareda. Był zmęczony tak bardzo, że niedługo po starcie zasnął, delikatnie posapując. Przypominał nieco niemowlę: w podróży zawsze spał, tak jakby dźwięk silników i kołysanie samochodów działały na niego jak kołysanka... Tomo siedzący z Shannonem zajęli się oglądaniem filmu z iPada Tomo, korzystając z adaptera do dwóch par słuchawek, Emma na siedzeniu w tym samym rzędzie pisała coś na komputerze, a Shayla z Reni były pochłonięte rozmową. Jedynie Stevie czytał książkę, uśmiechając się pod nosem.

Lot minął nam dość spokojnie, ale kiedy obudziłam Jaya na niedługo przed lądowaniem, przez moment nie wiedział, gdzie jest i co się stało. Widać było, że zdążył zasnąć naprawdę mocno, ale kiedy udało mi się go dobudzić, powoli zaczął myśleć.
- Cześć, co się stało?
- Spałeś. – złożyłam laptopa, chowając go kolejno do etui i walizki, leżącej pod kolejnym fotelem. – Musiałam cię obudzić, inaczej byś tutaj został. Za chwilę lądujemy w Polsce.
- To już? Szybko poszło. Dobrze, że wylecieliśmy, wiem, że w Berlinie jest zwykle dość przyjemnie, ale jakoś nie tym razem. Coś nie wypaliło.
- Nie wspominajmy tego, co przykre, lecimy dalej. – uśmiechnęłam się porozumiewawczo. – Zobaczysz, że niedługo czeka nas spotkanie z gigantyczną dawką endorfin. Sam mówiłeś.

Emma wspominała, że Polska jest jednym z tych krajów, które rzadko mają koncerty zagranicznych artystów, wiele zespołów nie docenia również tutejszej publiczności, ale Jared, Shannon i Tomo zaskarbili sobie ich serca już podczas pierwszej bytności przy okazji jakiegoś festiwalu letniego w Krakowie, drugim, co do wielkości mieście w tym kraju, położonym bardziej na południu, podbijając scenę. Potem przyszła pora na indywidualne, dedykowane show, kolejne koncerty, festiwalowe i nie tylko, a z czasem pojawiła się jeszcze większa rzesza (czasem aż za bardzo, jak skomentowała, dodając, że zrozumiem to, kiedy sama zobaczę) oddanych fanów: Echelonu.

- Ale najpierw muszę ci coś pokazać. – Jared uśmiechnął się zagadkowo. – Spodoba ci się, nie patrz tak na mnie. – wyjął telefon, robiąc przez okno zdjęcie słońca. Zerknęłam, co dzieje się na zewnątrz. Na płycie lotniska czekali celnicy i cztery czarne auta: trzy mniejsze, wyglądające na sportowe limuzyny i jedno większe, minibus. Nim zostaliśmy wypuszczeni, na pokład weszło dwóch mężczyzn w mundurach, sprawdzając nasze paszporty i stemplując je. Cała procedura przebiegła szybciej, ponieważ Emma wyjęła z czeluści swojej teczki przygotowane już wcześniej dokumenty, więc mężczyźni wydawali się być usatysfakcjonowani takim obrotem spraw.

Po zejściu na płytę rozejrzałam się: samolot stanął naprawdę daleko od głównego terminalu, zresztą, to lotnisko nie było duże, w porównaniu z tymi, które już widywałam. Zresztą to miasto nie było stolicą, więc również i dlatego port lotniczy nie musiał mieć ogromnych gabarytów. Ostatecznie rozsiedliśmy się do aut, wiedziałam, że mniejsze są dla chłopaków, więc kiedy podeszłam do Emmy, chcąc jechać z nią, Reni i Shaylą busem, napotkałam jej spojrzenie, wyraźnie mówiące mi: ty jedziesz z Jaredem. Podreptałam z powrotem w stronę jego i Shannona, rozmawiających ze sobą, ciągnąc walizeczkę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Było ciepło, nie chciałam jeszcze wsiadać do samochodu, zresztą cały czas czekaliśmy, aż nasze pozostałe rzeczy zostaną załadowane do busa, więc pokręciłam się dookoła, popatrzyłam w dal, w niebo, na którym widać było postrzępione chmury, przesłaniające częściowo zachodzące słońce. To miejsce było inne niż dotychczasowe, w których byliśmy… Pierwsze wrażenie było… nijakie.

Kiedy już skończyli, wszyscy wsiedliśmy do aut, które powoli zawróciły, przejeżdżając przez płytę lotniska i pozostawiając nasz samolot w tyle. Przy bramie jednak zapanowało jakieś dziwne poruszenie. Patrzyliśmy z Jaredem, jak samochody zatrzymują się bez widocznego powodu. Dobrze, że samochód miał przyciemniane szyby, więc mogliśmy obserwować wszystko, nie będąc przy tym zauważeni. Spora grupa nastolatków zatrzymała pierwsze auto, to w którym siedział Shannon i choć mieliśmy zamknięte szyby, usłyszeliśmy zbiorowy śpiew.

- Witaj w Polsce. – Jared uśmiechnął się do mnie, od razu poprawiając mi nastrój. – Zjemy coś, odpoczniesz, a potem wyjdziemy na miasto pod osłoną nocy. Spodoba ci się.

Samochód powoli ruszył z miejsca, a ja oparłam się o Jareda, przytulając. Nie wiem, czemu, ale przechodziłam chwile zmęczenia, tak obezwładniającego, że jedyne, o czym byłam w stanie myśleć, był sen. Dodatkowo od kilku dni łapał mnie jakiś kaszel, ale przypuszczałam, że była to kwestia zanieczyszczonego powietrza w Berlinie, pyłków, roztoczy i kurzu w powietrzu, więc nie sądziłam, że będzie się to jakoś długo ciągnęło, tym bardziej, że przyjechaliśmy do kurortu nadmorskiego. Słońce powoli zachodziło za nami, my jechaliśmy szeroką, czteropasmową drogą do miasta, złożonego z trzech, leżących jedno obok drugiego.

Wieczór okazał się być jednym z najprzyjemniejszych jak do tej pory na całej trasie: w hotelu przywitał nas jeden z szefów agencji organizującej koncert, wręczając Emmie teczkę z dokumentami, zostawiając kontakt do siebie, zastrzegając, że możemy dzwonić w każdej chwili, o każdej porze dnia i nocy i życząc nam spokojnego wieczoru. Spokojnego? Oj, Jared z pewnością nie wytrzyma zbyt długo. Apartament, który zajęliśmy, był bardzo wygodny, więc nie czekałam zbyt długo z gorącym prysznicem – zaparowując tym całą łazienkę, do której po chwili wkroczył, przyłączając się do mnie.

- Umyjesz mi plecy? – stanął przy mnie w kabinie, w której spokojnie oboje się mieściliśmy, odwracając tyłem. Oczywiście nie zamierzałam puścić mu tego płazem, zdecydowanie za dobrze wiedział, co robi; ja też już zdążyłam się zorientować, jaki ma w tym cel, więc kiedy tylko nalałam sobie na dłonie porcję lawendowego żelu, rozcierając na nich, w pełni celowo podczas nakładania mu pianki lekko podrapałam go paznokciami. Może i nie były za długie, takie w sam raz, ale od razu zauważyłam jego reakcję. Natychmiast się odwrócił, złapał mnie i kiedy zareagowałam piskiem, przesunął nas wprost pod deszczownicę. Wystarczyła chwila, a oboje byliśmy mokrzy, cali w mydlinach i gotowi chyba na coś więcej, niż tylko zwykły prysznic.

Ubrani w nieco grubsze ubrania – późnym wieczorem było tu dość chłodno, temperatura, którą odczuwaliśmy, była nawet niższa, niż ta w Berlinie… Jared miał na sobie kurtkę, ja ubrałam wyjęty z samego dna walizki płaszcz, o którego noszeniu nawet nie myślałam, kiedy pakowaliśmy się w Los Angeles i nie mówiąc nic nikomu, wyszliśmy na spacer. O tej porze, choć myślałam, że większość ludzi będzie już w swoich domach czy kwaterach, szykując się do snu lub nawet śpiąc; zaskoczył mnie fakt, że na ulicach było całkiem sporo osób, siedzących w ogródkach przy barach i kawiarniach, spacerujących po starych uliczkach, w niczym nieprzypominających tych, które miałam okazję poznać do tej pory. Zaczęłam żałować, że nie wzięłam ze sobą aparatu, ponieważ iluminacje, które zobaczyliśmy nad rzeką, podświetlające stare budynki, były naprawdę piękne. Przy brzegu przycumowany był stary, drewniany żaglowiec, który chyba w ciągu dnia pływał z wycieczkami na pokładzie.

Cóż, to miasto wyglądało na jedno z bardziej urokliwych, w których do tej pory byliśmy, choć nie w taki epatujący sposób, jak na przykład Paryż. Przemierzaliśmy uliczki, oglądając podświetlone kamieniczki, a na jednym z budynków, przy którym przystanęliśmy, zobaczyliśmy iluminację, która miała – według opisu na podświetlonej tabliczce – prezentować najbliższe wydarzenia kulturalne. Bliskie zbliżenia jakichś obrazów, fragmenty filmów bez dźwięku, aż nagle pojawiła się znajoma scena, z płonącą Triadą, z teledysku. Błysk w oczach Jareda, kiedy zobaczył scenę, po czym migawki z teledysku i sylwetki swoje, Shanna i Tomo, lśnił tak, jak płonący symbol…

Następnego dnia rano Jared rozejrzał się, kiedy wychodziliśmy z holu hotelu – na szczęście ulica była dość spokojna, a my wyglądaliśmy prawie jak zwyczajni turyści, no, gdyby Jared nie był aż tak znany: ja w wygodnej koszuli z krótkim rękawem i rybaczkach dżinsowych, a do tego sandałach, a Jared w T-shircie, ciemnych dżinsach, nieodłącznej koszuli w kratę w pasie, nowych butach, które kupił w St. Tropez i czarnym kapeluszu, pod którym ukrył związane włosy. Ze względu na niewielkie niedopatrzenie ze strony organizatorów, jakim był brak przepustki do hotelowego garażu podziemnego, nasz kierowca nie mógł wjechać do niego, by zabrać nas stamtąd, więc srebrny Range Rover, typowy SUV z podwyższonym zawieszeniem, czekał na nas praktycznie pod samym wejściem. Kierowca, którego poznaliśmy już wczoraj, kiedy zabierał nas z lotniska, wysiadł, otwierając nam drzwi. Jared przepuścił mnie jako pierwszą, po czym niezbyt długo czekając, sam wskoczył do środka, pozbywając się nakrycia głowy. Zastanawiało mnie tylko, czemu nagle przypomniał sobie o jego istnieniu teraz, kilka tygodni po Londynie, w którym ubrał go chyba po raz ostatni, o ile dobrze pamiętałam.

- Dobrze, że zakazałem ekipie oznaczania zdjęć z Radissona, w innym wypadku nawet nie wyszlibyśmy z budynku. I że nikt nas nie widział, inaczej nie opędzilibyśmy się od Echelonu.

Widziałam już fanów zespołu w akcji: miałam również okazję poznać ich zwariowane pomysły podczas meet&greet, od stosowania najróżniejszych akcesoriów na zdjęciach, po prośbę jednej z mam w Cannes, czy Jared, Tomo i Shannon mogą wspólnie wziąć jej córkę na ręce. Jared wtedy się postarał: złapał małą w powietrze, sadzając sobie na barana i przykucając – po koncercie, pełnym biegania po scenie skarżył się jedynie na ból w tym miejscu, w którym wypadł mu dysk – a Tomo z Shannonem stanęli po obu stronach małej z szerokimi uśmiechami na twarzy. Byłam pewna, że dziewczynka, może ośmioletnia, nie zapomni nigdy tej chwili. Reni zatrzymała je w momencie, kiedy wszyscy uczestnicy spotkania musieli wrócić do innego pomieszczenia, a chłopaki porozmawiali z nimi jeszcze chwilę, dziewczynka dostała jeszcze autografy na plakacie, pałeczki Shanniego, kostkę do gitary i bransoletkę od zespołu. Rozczuliłam się wtedy, gdyż Jared idealnie wyglądał z tą drobną dziewczynką, jakby był stworzony do tego, by codziennie bawić się tak z dziećmi. Może to budzący się instynkt macierzyński, a może po prostu tylko takie poczucie…

To, czym jednak Echelon zaskarbił sobie moją sympatię, był fakt, jak jego członkowie traktowali się nawzajem. Wiedziałam od Jareda, że to, co robi z tymi ludźmi muzyka zespołu, zmienia ich życia, więc byłam skłonna przychylić się do stwierdzenia, że kilka zdjęć i podpisów w takim wypadku jest lepsza, niż jakakolwiek ucieczka. Zresztą, nie ucieklibyśmy daleko: sam flashmob w Hyde Parku pokazał nam, że oni naprawdę obserwują wszystkie portale społecznościowe i serwisy, prawdopodobnie informują się również nawzajem, co sprawiło, że w parku nie było mało osób.

- Dokąd jedziemy? – kierowca odwrócił się w naszą stronę.
- Gdzie tu można wybrać się na długi spacer? I co z dobrymi pierogami? – to dziwne słowo, które już słyszałam z ust Jareda, wypowiedział je po raz kolejny ze śmiesznym akcentem, jakby zjadł po drodze kilka sylab.
- W Mandu, tam są zdecydowanie najlepsze. – od razu usłyszeliśmy odpowiedź, rzuconą praktycznie bez zastanowienia. – Wiem, że jutro zostaną dostarczone na arenę. A na spacer, polecałbym park w Oliwie.
- Dobrze. To jedźmy tam. – Jared zapiął pas bezpieczeństwa, wygodnie rozsiadając się na fotelu, po czym wrócił do rozmowy ze mną. – W sumie możemy potem dać się złapać kilku osobom, ale nie w samym centrum, bo nie wrócimy cali do hotelu. Może przy okazji. Zobaczymy.
- Powiesz mi wreszcie, co to są te całe „pierogi”? – byłam już lekko zirytowana, że ciągle ukrywa przede mną tą informację. W odpowiedzi Jared zaczął się śmiać.
- Najlepsze są tutaj, w Polsce. Za każdym razem, kiedy tu jesteśmy, nie ma opcji, byśmy nie jedli pierogów. Jakaś polska firma sprzedaje je w Kalifornii, ale to nie to samo, nie do końca smakują jak te tutaj. Sam nie wiem, jak oni je robią, nigdy nie umiem się powstrzymać przed zjedzeniem chociaż kilku. Albo kilkunastu. To takie specjalne ciasto, a do środka włożone są różne rzeczy, przypominające pasty, lub nawet całe owoce, to się gotuje i potem podaje na ciepło.

Kierowca odezwał się do nas, cały czas patrząc na drogę, którą jechaliśmy.
- My wierzymy w to, że najlepsze pierogi robią nasze babcie. To one wyczarowują te cuda, chodzi o ciasto i nadzienie, jeśli któregoś z nich będzie za dużo lub za mało, albo coś nie wyjdzie, nie udadzą się i cała praca idzie na marne. To one mają doświadczenie i najlepsze przepisy.

Zerkałam dookoła przez okna, oglądając kolejne mijane przez nas budynki. Nasz hotel znajdował się w najstarszej części miasta, zaraz obok kanału i miałam już okazję obejrzeć prawdziwą, starą architekturę, tak bardzo inną od tej, którą znałam. Kolejne kamieniczki, które mijaliśmy, były naprawdę piękne, dekorowane, część z nich była też już odrestaurowana. Zastanawiało mnie tylko to, jak ludzie mogą mieszkać w takich wąskich budynkach. Zapewne nie mogły być również wysokie, więc zdawałam sobie sprawę z tego, że mogłabym czuć się nieco klaustrofobicznie w takim miejscu. Jared patrzył w okno, pokazując mi w pewnym momencie sporą grupkę stojących na chodniku i rozglądających się dookoła dziewczyn, dzierżących w rękach aparaty fotograficzne. Jechaliśmy dość wolno, ponieważ w okolicy obowiązywały ścisłe reguły dotyczące ograniczenia prędkości i hałasu, więc zdążyłam również się im przyjrzeć.

- Patrz, szukają nas. Widzisz tą czarnowłosą?
Dziewczyna, o której wspomniał Jared, miała na sobie bluzę z triadą.
- Naprawdę? – uśmiechnęłam się. – Jesteś na to gotowy?
- Najpierw spacer, może napełnimy też żołądki, a potem jest to kwestia do przemyślenia.
Tomo ze Stevie’em wyszli już wcześniej, rozglądając się po mieście i chcąc zjeść obiad poza hotelem, a Shannon cały czas czekał na jakiegoś znajomego, z którym mieli wyjść do regionalnego browaru nieopodal. 

Spędziliśmy w parku wspaniałe chwile, oglądając kwitnącą roślinność. Jared znalazł taras, o który oparł się, szeroko uśmiechając wprost do obiektywu aparatu, który ze sobą zabrałam. Rzeczywiście, warto było wyrwać się gdzieś indziej, niż tylko chodzić po zatłoczonym o tej porze mieście. Obejrzeliśmy również tamtejszą katedrę: była przepiękna i choć starałam się powstrzymywać od robienia zdjęć, potrzeba okazała się silniejsza ode mnie, więc z wyłączonymi dźwiękiem i lampą robiłam tajne fotografie, tak, by nikt się nie zorientował, co robię. Nieopodal znaleźliśmy malutką restaurację, ukrytą w cieniu drzew, więc wykorzystaliśmy chwilę, by zjeść coś niewielkiego, bardziej przypominającego bardzo wczesny lunch. Mieli naprawdę dobre sałatki, więc spokojnie siedzieliśmy, chrupiąc jak króliki kawałki świeżych warzyw, polanych oliwą i winegret cytrynowym.

Shannon wrócił do hotelu zziajany. Zziajany?!? Na twarzy miał nienajlepszą minę, ale wyglądał na całego i żywego. Wpadł do pokoju, w którym akurat dyskutowaliśmy na temat dalszej części trasy, ponieważ zostało nam kilka koncertów i musieliśmy dograć wszystkie szczegóły. Opadł na fotel obok kanapy, na której siedział Jared. Stevie też już wrócił, miał pojawić się w ciągu kilku minut, więc brakowało tylko Tomo.

- Wyobraźcie sobie, że nie mogłem nawet zjeść obiadu. Wchodząc do restauracji, zgodziłem się zrobić zdjęcie z jakąś dziewczyną, ale nie przypuszczałem, że w ciągu kwadransa tłum zgęstnieje aż tak bardzo. Naprawdę, mówię wam, prosiłem kelnera, żeby zerkał dla mnie, co dzieje się poza browarem, ale liczba osób, pomimo puszczonej plotki, że nie ma tam mnie, zamiast rzednieć, wciąż rosła. To było oblężenie!
- Ale zaraz, zaraz, od początku, jak to? – musiałam poukładać sobie pewne fakty.
- Echelon. – wystarczyło jedno słowo, abyśmy spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Jared mówił, że w Polsce publiczność jest naprawdę niedoceniana, że powinniśmy być gotowi na wszystko, a nawet więcej. Popis ich możliwości poznaliśmy już wczoraj, na lotnisku. Gdyby nie to, że wyjechaliśmy tylną bramą – a i tak nie było to wystarczającym środkiem bezpieczeństwa, ponieważ i tamta była pełna ludzi, śpiewających głośno piosenki – mogliśmy nie wydostać się z lotniska. Nawet nie zauważyłam, jak Tomo wszedł do pokoju, rozsiadając się na jednym z wolnych foteli. – Całe miasto jest ich pełne. Na zdjęciu z grupą, na które się zgodziłem – Shannon potrząsnął głową – bałem się, że coś się stanie, ale oni, a właściwie one, bo to były dziewczyny, mnie nie zaatakowały. Widziałem tylko te pary oczu, wbite we mnie, kiedy powoli wychodziłem z budynku, słyszałem ten zduszony pisk, nadzieję, wymalowaną na ich twarzach. A kiedy już zgodziłem się na wspólne, jedno zdjęcie, które chyba się udało, zobaczymy później, od razu uciekłem, żeby dokończyć jedzenie. Nie uwierzycie, że całą drogę tutaj przebiegłem. Nie dało się inaczej, bo gonili mnie.

Emma wskazała gestem na okno, po czym pokazała nam, żebyśmy podeszli, ale nie wyglądali przez nie w dół. Przemaszerowała tam chyba już kolejna grupa, również w większości składająca się z dziewczyn, rozglądając się dookoła, wskazując na budynek i patrząc w górę. Miałam dziwne wrażenie, że przechodzą tak nieopodal wszystkich większych i lepszych hoteli, szukając zespołu.
- Całe miasto jest ich pełne. Sam nie wiem, czy i jak uda się nam ich ominąć, jeśli jeszcze wyjdziemy.
- Może lepiej będzie, jeśli nie będziemy ich unikać, a wręcz przeciwnie, wejdziemy w paszczę lwa?

Pomysł Tomo okazał się być jednym z najlepszych, o jakich słyszałam. Shannon po swojej wcześniejszej eskapadzie zdecydował, że wybierze się sam nad morze na rowerze, więc zostawiliśmy go, żeby chwilę odetchnął, my natomiast wyszliśmy spokojnie z hotelu zaraz po obiedzie: cóż, rzeczywiście, risotto na bazie jakiejś regionalnej kaszy, z tyloma warzywami było naprawdę wspaniałe. Nigdy nie przypuszczałam, że los może być tak kapryśnym stworzeniem, potrafi zarówno poprawić życie, jak i je zniszczyć. Kiedy spacerowaliśmy po mieście, zgodnie z prośbą Jareda jako jedyna miałam naszą kamerę i nagrywałam śmiejącego się Tomo, wspominającego, że nieważne, gdzie się znajdą, zawsze będzie tam Hard Rock Cafe. Rzeczywiście, stara część Gdańska była przepiękna: kamieniczki, z zewnątrz przypominające małe torciki, tak były udekorowane, że nie miałam innych skojarzeń.

Coś jednak pokusiło mnie, żeby spojrzeć za siebie. Zbliżała się do nas grupka osób, która widząc moje spojrzenie, natychmiast przyspieszyła, praktycznie nas goniąc. Kiedy Shayla spojrzała również za mną, rozległ się krzyk, ponieważ ktoś ją rozpoznał, więc Jared zwolnił kroku. Otoczyła nas grupka, pytająca się o to, czy mogą dostać parę autografów i zdjęcia, więc wszyscy uśmiechnęliśmy się, a Jared zaczął pozować. Stojąc tak, że widziałam cały deptak i nagrywając scenkę, zobaczyłam kogoś, zbliżającego się naprawdę szybkim krokiem, ubranego na czarno od stóp do głów – włącznie z czapką, a było przecież tak ciepło! Od początku lipca praktycznie nie nosiłam długich spodni, cały czas tylko krótkie, sukienki, spódnice; spodnie były tylko elementem ułatwiającym mi pracę wieczorami.

Od razu wyłączyłam aparat, odwróciłam się na pięcie i pobiegłam. Do przodu, nie zastanawiając się nad niczym: dlaczego demony przeszłości musiały prześladować mnie aż tutaj? Przebiegłam przez tłum, skręcając w jakąś wąską uliczkę i zatrzymując się na moment, by złapać oddech. Potem znów do przodu, na wypadek, gdyby mnie śledził. Za bardzo się bałam, by wrócić, zresztą już po chwili zorientowałam się, że chyba… zgubiłam się. Stojące dookoła budynki były bardzo podobne, jeśli nie praktycznie takie same, więc rozejrzałam się w kółko, chcąc wrócić po własnych śladach. Tu też było sporo ludzi, więc miałam niewielkie szanse na to, żeby się zorientować. Kiedy zapytałam jakiegoś przechodnia, jak powinnam dostać się chociaż do głównej ulicy – stamtąd na pewno trafiłabym do hotelu – pokręcił głową, kompletnie nie rozumiejąc. Próbowałam wszystkich języków, które znałam: angielskiego, hiszpańskiego, łamanych podstaw niemieckiego – kiedyś próbowałam się go uczyć, ale bez większych skutków. Żadna metoda nie była skuteczna.

W końcu, kiedy minął pierwszy atak paniki, zatrzymałam się, wyciągając telefon. Miałam pomysł, że nawet, jeśli nie mam dostępu do Internetu, w dalszym ciągu w moim aparacie działa nawigacja, która mogłaby mnie poprowadzić z powrotem. Lub chociaż zadzwonić, do Jareda, Emmy, Shayli, Tomo, kogokolwiek z crew. Niestety, smartfon nawet nie zareagował. Cholerna bateria. Musiała się rozładować akurat teraz? Rano była jeszcze prawie pełna! I weź tu człowieku zrozum dzisiejszą technologię… Mój pierwszy telefon, stara Nokia z polifonicznymi dzwonkami, rozładowywała się naprawdę wolno: choćbym chciała, nie miałam żadnych szans, by opróżnić baterię w ciągu jednego dnia.

Bezsilnie przeszłam wzdłuż uliczki, oglądając witryny sklepów. W jednej z nich znalazłam sporo rękodzieła, w innej jakieś designerskie ubrania, a w jeszcze kolejnej, całą otwartą na szeroko komodę, wypełnioną naprawdę eleganckimi parami butów. W pewnym momencie zobaczyłam otwarte drzwi i schody w głąb, prowadzące do piwnicy, przy nich rozkładaną tablicę, a na ulicy było słychać dźwięki gitary. Pachniało tam nader znajomo moimi ulubionymi pomidorami, oliwą, no i jeszcze calamares a la romana, z czosnkiem i gęstym sosem. Wahałam się, czy wejść do środka, jednak kiedy zobaczyłam wiszące na ścianie obok tabliczki z informacjami i menu, uśmiechnęłam się. Trocito de la casa – kawałeczek domu - z daleka od niego, zarówno jednego, madryckiego, jak i drugiego, w Los Angeles.


Wewnątrz wisiały plakaty z przedstawień tanecznych i corridy, rozłożone wachlarze, reprodukcje prac Goi, Miró i Picassa, pobrzmiewał głos Pablo Alborana, na stołach leżały ciemnoczerwone obrusy i żółte jak słońce serwetki, a przy kilku stolikach nawet siedzieli ludzie. Kiedy podeszła do mnie kelnerka, od razu się uśmiechnęłam, ponieważ przywitała mnie zarówno w tym szeleszczącym języku, jak i w śpiewnym hiszpańskim. Jak miło było wreszcie porozmawiać z kimś po hiszpańsku… Od tak dawna nie piłam dobrego gazpacho, poza tym, które rzecz jasna robiłam sama, lub tego mojej mamy… Najlepsza jednak była paella. Nie przypuszczałam, że poza Hiszpanią, gdziekolwiek znajdę paellę na bazie typowego arroz bomba, czyli tego, który nadawał się do niej idealnie. Z warzywami, co nawet u nas było luksusem… Pomidory, papryka, fasolka, kawałki innych zielonych, pomarańczowych, żółtych i czerwonych warzyw, a wszystko to z dodatkiem cieniuchnych niteczek szafranu. Ideał. 

Wyszłam z restauracji najedzona i szczęśliwa jak nigdy, z nadzieją, że uda mi się przyprowadzić tu Jareda, a dzięki radom obsługi bardzo szybko zlokalizowałam zarówno fontannę, obok której przechodziliśmy wcześniej, jak i jedno z wejść do hotelu. Dobrze, że nasze klucze do pokoju pozostawiliśmy przed wyjściem w recepcji, więc przypuszczając, że jeszcze nie wrócili, mogłam spokojnie poczytać w pokoju. No i może nawet zadzwonić do mamy i taty.

Kolejnego dnia od samego rana byliśmy w arenie, w której wszystko miało się dziać. Emma biegała ze słuchawką bezprzewodową w uchu, mikrofonem przypiętym do koszulki i iPadem, sprawdzając, czy na pewno niczego nie brakuje, Shayla poszła rozmówić się z organizatorem, który najwyraźniej nagle napotkał problem w postaci tłumu nastolatków pod areną, których nie dało się wyrzucić z przedsionka budynku (do którego w dodatku wcześniej zostali wpuszczeni) ze względu na ciągle zmieniającą się pogodę, Reni skupiła się od samego rana na meet&greet, które było jej głównym obowiązkiem, a ja na odprawie technicznej otrzymałam zadanie dokumentowania wszystkiego, co się zdarzy przez cały ten dzień. 

Pomyślałam, że wyjdę na świeże powietrze i zrobię trochę zdjęć. Z daleka widziałam, że fani, koczujący pod areną od wczesnych godzin porannych – kiedy przyjechaliśmy, już stały tam spore tłumy, bo jak do tej pory nie widywaliśmy takich grup, czekających pod arenami  - mieli wymalowane twarze, kolorowe włosy, mnóstwo dodatków, im jaskrawsze, tym lepsze, ubrania z symbolami zespołu, kostiumy - naliczyłam dwa dinozaury, zebrę, smoka, jednorożca i pandę. Zapytałam się kilku osób, czy mogę zrobić im zdjęcia, na co chętnie przytaknęli. Miałam na szyi laminat - z przyzwyczajenia, więc nie musiałam się martwić, że później nie wrócę do areny. Na szczęście nie było tu jak w Birmingham, ponieważ ochrona doskonale wiedziała tym razem, co robię.

Po chwili usłyszałam jednak w dziwnym, strasznie szeleszczącym języku szum, z którego wyłapałam imię. Krążyłam chwilę w bezpiecznej odległości, obserwując, jak ochrona usiłuje ocalić bujające się i bliskie przewróceniu przez ludzi za nimi barierki. Kiedy odsunęłam się jeszcze dalej, usłyszałam gniewne pokrzykiwania, a chwilę później dziewczyna, stojąca z przodu, została popchnięta tak mocno, że upadła, a tłum naparł na nią, nie widząc, że usiłuje się wydostać. Ochrona, skupiona tak bardzo na barierach, nawet nie zauważyła, co się dzieje, starając się w tym samym czasie opanować sytuację spory kawałek dalej, więc podbiegłam, pytając się, czy ktoś rozumie angielski i może przetłumaczyć – okazało się, że dla większości osób nie stanowi to problemu. No bo jakżeby inaczej: tak bardzo lubić zespół pochodzący ze Stanów i nie znać języka?

 - Zawołajcie ochronę! – poprosiłam, a sama przykucnęłam, starając się złapać kontakt z dziewczyną, która spadła. Gniewny krzyk nad głowami przywołał kilku mężczyzn w jaskrawych kurtkach, a dziewczyna, która powiedziała, że przetłumaczy, zaczęła z dużą prędkością wypluwać kolejne słowa, z których nie zrozumiałam nic, ale już kilka sekund później chór głosów wrzasnął zgodnie jakieś polecenie, które sprawiło, że na chwilę wszyscy cofnęli się, dając ochronie szansę wyciągnięcia dziewczyny zza barierki. Kiedy ją wyłowili, moim oczom ukazała się dziewczyna z włosami zafarbowanymi na niebiesko i twarzą wymalowaną w podobny sposób jak ten, który Jared miał w czasie koncertu w Paryżu. Po chwili, kiedy mężczyźni postawili ją na ziemi po mojej, bezpiecznej stronie, zaczęła rozglądać się dookoła, łapiąc bez opamiętania hausty powietrza. Przysunęłam się do niej, mówiąc uspokajająco: - Już jesteś bezpieczna, jesteś w stanie sama iść? – dodatkowo, na wypadek, gdyby nie rozumiała mnie, pokazałam na drzwi areny i na ręku palcami pokazałam gest kroków. Pomogłam strzepnąć jej z ramienia zielony i fioletowy pył, a ona pokiwała głową.

- Pójdziemy do punktu medycznego, chodź. Tam ktoś cię obejrzy i pomoże.
- Możemy. – dopiero teraz zaczęła się ze mną komunikować tak, że ją zrozumiałam. Była chyba niewiele młodsza ode mnie, widać było, że dopiero co została wyrwana poważnemu wypadkowi i choć jeszcze blada, powoli zaczynała myśleć.
- Proszę, powiesz ochronie, że zabieram cię ze sobą? Nie znam waszego języka, a wątpię, że mnie zrozumieją. -  wskazałam na dwóch „goryli”, stojących i obserwujących rozwój wypadków. Nie wyglądali mi na szczególnie wykształconych, bez obrazy, oczywiście.

Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, po czym wyjaśniła coś, wskazując na mnie, a mężczyzna pokiwał głową. Pozostawiłyśmy tłum za plecami i poprowadziłam dziewczynę ze sobą do wejścia, gdzie siedziała Reni – musiałam wszystko jej wyjaśnić. Shayla gdzieś zniknęła: prawdopodobnie razem z innymi osobami, pomagającymi AIW zajęła się już ludźmi z meet&greet, odprowadzając ich do miejsca, w którym mogli pozostawić swoje rzeczy. Mieli też dostać tam torby z gadżetami od zespołu: widziałam je wcześniej, były całkiem fajne, pomijając jedynie fakt, że plakaty, które dostali, były wydrukowane na słabszej jakości papierze, niż te, które widziałam wcześniej w sklepiku. Uśmiechnęła się do mnie, kiedy machnęłam ochronie badge’em przed nosem, przepuszczając nas. Reni miała na sobie już koszulkę z wielkim napisem I’m connected with MARS i naklejkę z imieniem, a do tego badge, przypięty do spodni.

- Hej, widziałaś tych wszystkich ludzi? Przecież do koncertu zostało tyle czasu, a oni już tutaj są.
- Nia, tutaj to zupełnie normalne, zależy im na najlepszych miejscach, więc wolą przemęczyć się ten jeden dzień. – Reni odparła ze śmiechem. – A ty? – zwróciła się do mojej towarzyszki. – Spóźniłaś się na check – in?
- Nie. Reni, ją przygnietli przy barierkach, akurat byłam na zewnątrz, więc zabiorę ją do punktu medycznego.
- Tak, to prawda. – nastolatka pokiwała głową. – Ale już wszystko jest dobrze.
- Przygnietli? – Reni pokręciła głową, blednąc. – Nic ci się nie stało? Z roku na rok jest coraz gorzej… Ta ochrona nie umie sobie poradzić z waszą energią. Jesteście jak bomba z opóźnionym zapłonem, nie wiem, jak Jared to robi, że na koncercie nie daje się was zatrzymać.
- Gdyby nie pani, mogłoby być gorzej. Wyłowiono mnie stamtąd dzięki jej reakcji. Jeszcze trochę kręci mi się w głowie, jestem poobijana, ale poza tym chyba wszystko jest w porządku.
- Damy ci nalepkę, żeby nikt nie wyrzucił cię z areny i pójdziecie z Nią do punktu, w którym są ratownicy medyczni. Ja muszę zostać jeszcze przez jakiś czas tutaj, na wszelki wypadek. – Reni ogarnęła spojrzeniem swoje stanowisko: poster AIW, stolik, dwa krzesła, komputer i różne potrzebne jej drobiazgi, po czym wyjęła z pudełka naklejkę, podobną do własnej z napisem: „hello, I’m” – Jak się nazywasz?
- Monika. M-o-n-i-k-a. – przeliterowała całe imię, zaskakując mnie nową, inną pisownią, niż ta, którą znałam.
- Proszę. – moja przyjaciółka wręczyła jej gotową nalepkę z symbolem gwiazdki. – W której strefie masz bilet?
- Golden Circle. – z dumą odparła. – Powinnam to przeżyć. Chyba.
- Czyli wejdziesz po uczestnikach meet&greet oraz naszych pakietach Early Entrance. Jeśli przyjdziesz tutaj później, zaprowadzę cię, gdzie trzeba. Zajmiesz miejsce i w razie potrzeby poprosisz o pomoc.
- Mam pytanie… - widać było, że wahała się długo, nim odważyła się je zadać, robiąc w miejscu kroczki. – Czy możemy zrobić sobie razem zdjęcie? Moja koleżanka była w Berlinie na koncercie, miała też kupione spotkanie i pani chyba robiła jej zdjęcie z zespołem… - zwróciła się do mnie - Miała różowo – fioletowe włosy.

Chyba skojarzyłam, o kogo chodziło, bo nieczęsto widuje się takie osoby. Dziewczyna miała przygotowane do zdjęcia tabliczki jak z amerykańskich zakładów śledczych z inicjałami każdego z członków zespołu i liczbą 6277. Ostatecznie Jared wymienił się z nią w ostatniej chwili własną, przez co zaczęła się śmiać. W Berlinie na spotkaniu było znacznie mniej osób, wszyscy mogli pozwolić sobie na chwilę śmiechu i zabawy podczas robienia zdjęć. Reni wstała zza stolika.

- Jasne. Chcesz z nami oboma, czy osobno?
- Poproszę razem. Gdyby nie osoby takie jak wy, za kulisami, to wszystko nawet nie mogłoby istnieć. Spełniliście marzenie Very, zawsze o tym powtarzała. Specjalnie pojechała do pracy za granicę, żeby zebrać pieniądze. Mnie nie udało się kupić pakietu na czas, wszystkie zostały wyprzedane.
- Nie martw się, następnym razem na pewno ci się uda. – Reni poklepała Monikę po ramieniu. – Zaproponowałabym ci pewne rozwiązanie, ale zakładam, że nie masz ze sobą pieniędzy ani karty kredytowej, żeby zapłacić, bo został nam akurat jeden pakiet…
- Nie… - odparła ze smutkiem.

Stanęłyśmy na tle ścianki AIW, a dziewczyna wyjęła telefon, chcąc robić selfie. Powstrzymałam ją w ostatniej chwili.
- Wiesz, jestem fotografem i co jak co, ale selfie w takich okolicznościach to nie jest najlepsze rozwiązanie. Zaczekaj.
Zatrzymałam przechodzącego akustyka, wręczając mu komórkę Moniki i własny aparat. To zdjęcie mogło przydać się nam później, wzbudzając uśmiech na kolejnej twarzy. – Zrób zdjęcie, okej? Dzięki. – szeroko się uśmiechnęłam, stając obok dziewczyny. To było miłe, wiedzieć, że ktoś zauważa, że to, co dzieje się na koncertach, nie działa tylko dzięki Jaredowi, Tomo i Shannowi.

Kiedy było już po wszystkim, pożegnałyśmy się z Reni i zaprowadziłam nastolatkę do punktu medycznego, w którym zajęli się nią ratownicy. Przekazałam im wszystkie instrukcje, po czym pożegnałam się, życząc im spokojnego popołudnia i koncertu bez większych atrakcji. Po drodze rozmawiałyśmy z Moniką i dowiedziałam się od niej, że mnóstwo osób wie o mnie i Jaredzie, niektórzy nawet chcieli mnie wołać, kiedy byłam na zewnątrz, ale nie byli pewni, czy to ja. Nie byłam jedyną ciemnowłosą kobietą, która pracowała z zespołem. Na zdjęciach z plaży, a potem po tym wywiadzie w BBC, no i Madrycie, Cannes, a potem na lotnisku we Frankfurcie – tak naprawdę tych sytuacji było znacznie więcej - ludzie poznali prawdę. Chwała niebiosom, że nie mieli pojęcia o zaręczynach… Wiedziało o nich tylko najbliższe nam grono osób.

Postanowiłam, że wrócę jeszcze raz na taras i stamtąd, z bezpiecznej odległości zrobię zdjęcia gęstniejącym tłumom. Kiedy wyszłam, usłyszałam śpiew, wydobywający się z setek gardeł, a ktoś wymachiwał rękoma przez barierki w akompaniamencie pisków. Wystarczyły trzy kroki: to Jared, ubrany w kurtkę, poszarpany T-shirt, z koszulą przewiązaną w pasie i rozpuszczonych włosach wymachiwał ludziom. Do tego wąskie spodnie… Co on, do jasnej anielki robił tutaj? Powinien być przecież w środku! Dookoła stało mnóstwo ludzi, wszyscy robili zdjęcia, to nie była pora na oczekiwanie adoracji od tłumu! Podeszłam na metr, po czym zaczęłam go rugać: - Jared, soundcheck, Shannon i Tomo czekają, chodź, idziemy, co ty tutaj robisz? – już miałam złapać go za rękaw, kiedy sam odwrócił się w moją stronę. To nie był on! Mężczyzna stojący przede mną miał inne rysy twarzy i gęstszą brodę niż Jared. A poza tym: Jared przez cały czas podczas pobytu w Gdańsku nosił swoje buty z Triadą i czerwoną podeszwą. Co ja narobiłam… Dałam się zmylić przebierańcowi!

Kiedy zobaczył moją wystraszoną minę, zerknął na badge, który miałam, zaczął głośno się śmiać, mówiąc coś do koleżanki, stojącej obok. Zrozumiałam tylko dwa słowa: Jared i crew, ale było to wystarczające, by dotarło do mnie, że nabija się ze mnie. Natychmiast odwróciłam się, uciekając i przebiegając obok ochrony wejściem dla techników. 

Zwolniłam wewnątrz areny, zatrzymałam się na moment, pochylając, opierając dłonie na kolanach i próbując uspokoić myśli. Na domiar złego jeszcze się rozkaszlałam, z trudnością łapiąc oddech po gwałtownym wysiłku… To był wręcz idealny cosplay. Chwała niebiosom, że nie zaczęłam się do niego tulić, tak, jakbym zrobiła to przy Jaredzie. Zbiegłam na dół, gdzie znajdowały się garderoby, w których miałam nadzieje zastać choć jedną znajomą twarz, zerkając po drodze na elektroniczny zegar: Jared powinien być już na scenie, meet&greet powinien czekać, wszystko powinno być już gotowe, więc zeszłam o pół kondygnacji niżej, gdzie znajdowało się dodatkowe wejście dla obsługi, tak, by nie trzeba było wciąż otwierać i zamykać zdalnie wielkich czerwonych drzwi dla artystów. 

Większość drzwi była otwarta na oścież, więc kiedy usłyszałam łomot perkusji, brzmiący tak, jakby Shannon zaczął bez ładu i składu testować bębny, wiedziałam, że wszystko jest w porządku. Kilka sekund później odpowiedział pisk radości. To meet&greet postanowił zaszaleć w swojej sali. Zastanawiałam się, jak zareagują te same osoby, kiedy zobaczą uśmiech Jareda. Zresztą, nie tylko jego: cały zespół wpływał urokiem osobistym na praktycznie każdą osobę, w której zasięgu się znalazł.

Przed samym koncertem zapanowało poruszenie, ponieważ Jared uznał, że chce zobaczyć arenę, pospacerować po kulisach i złapać ostatni oddech przed występem w samotności.
- Reni! – usłyszeliśmy krzyk dobiegający spod drzwi. – Co chwilę ktoś mdleje, a koncert nawet się nie zaczął, możesz sprawdzić, co tam się dzieje?
- Jasne! – odkrzyknęła. – Dobra, widzimy się później, biegnę się zorientować.

Kiedy zniknęła za zakrętem, spojrzałam na Tomo, rozgrzewającego dłonie, stojącego naprzeciw wrót. Słyszeliśmy już, że za nimi panuje atmosfera jak z Hadesu, jest ciemno, duszno, ludzie się nawołują, piszczą, krzyczą po każdej kolejnej piosence, której twórcami nie byli Marsi, mając nadzieję, że to już. Że to ten moment, kiedy pojawią się na scenie. Choć nie powinien tego robić, widziałam, jak Chorwat brzdąka kostką po strunach przewieszonej przez ramię gitary, mrucząc pod nosem coś na temat piekieł.

Shannon uderzał pałeczkami o pad, leżący na stole, coraz szybciej i szybciej, w pewnym momencie podrzucając i łapiąc obie naraz do jednej ręki, a Jared stał przed ścianką areny, składając na niej podpis obok autografów chłopaków i uśmiechając się do obiektywu aparatu, trzymanego przez jakiegoś pracownika tego miejsca. Pomimo tego, że czuło się w powietrzu ciężar zadania, nikt nie stresował się nadmiernie i wszyscy starali się podejść do sprawy jak najspokojniej.

- Okej, wszystko gotowe, zaczynamy, Carmina już jest! – szef produkcji krzyczał przez megafon – 
Wchodzimy za trzy, dwa, jeden…

Ktoś podał Jaredowi mikrofon w momencie, kiedy przebiegałam obok Tomo na scenę, słysząc wrzask, jednak w przeciwieństwie do niego nie wybiegłam na sam środek, tylko zakręciłam i zatrzymałam się z tyłu, obok podestu z perkusją, na który przy akompaniamencie jeszcze głośniejszego pisku wpadł Shannon, stając na stołku i wymachując do tłumu. Dźwięki były ogłuszające – pomogły mi zatuszować kolejny, ale krótszy niż wcześniej atak kaszlu - wszyscy ci ludzie, w większości dziewczęta - i to dość młode, oszalały z radości, kiedy na scenie pojawił się Jared w pelerynie z wielką, białą flagą. Wystarczyło kilka sekund i jego komenda: „skaczcie!”, by cała arena zatrzęsła się w posadach. Scena na szczęście wytrzymała ten entuzjastyczny kataklizm, choć w czasie jej budowy wyglądała na bardzo delikatną.

Patrzyłam na te wszystkie twarze, ludzi, którzy głośno śpiewali, krzyczeli, śmiali się, będąc szczęśliwymi, że mogą być w tej chwili w tym miejscu i dzielić się z innymi swoją radością. Nie mogłam się nacieszyć aparatem, ciągle robiąc zdjęcia i radując, że dostałam od życia tak wielką szansę na rozwój. Jared zatrzymał standardowo Search&Destroy, napędzając energię publiczności, ale kiedy przed kolejną piosenką z setlisty – This Is War zgasły wszystkie światła, usłyszałam w słuchawce głos Jareda.
- Nia, wyjdź na środek, nagrasz tą scenę; Peter, postaraj się złapać dalszą część widowni. Z pewnością będą bardzo głośno krzyczeli.
Wszyscy mieliśmy przy sobie wewnętrzny system komunikacyjny: słuchawka z mikrofonem i stacją pomagały nam na bieżąco w kontaktach między sobą, szczególnie wtedy, kiedy się rozdzielaliśmy 

Wybiegłam na krawędź połyskującego od fluorescencyjnych taśm wybiegu, nasłuchując głosu Jareda w tle, stojącego wyżej, na podeście i skandującego razem z tłumem: „this is war, this is war, this is war, this is war”, patrząc, jak światła w dolnej części sceny zaczynają palić się coraz mocniej. Na krzyk: „światło w górę!” złapałam stabilniej aparat, cofając się o kilka kroków, po czym złapałam haust powietrza, patrząc na to, co stało się w ciemnościach. Cała arena pełna była kolorowych kartek, białych i czerwonych, z napisami w języku angielskim o prostej treści: „tęskniliśmy za wami”. Widząc to, J. od razu się rozczulił:

- To naprawdę przepiękne, dziękujemy wam, Polsko!

Na arenie powstał gigantyczny kolaż składający się z dwóch kolorów, tworzący flagę. To było piękne i wymagało z pewnością mnóstwa pracy, by wszyscy otrzymali lub przygotowali odpowiednie kartki. Zdjęcia tłumu wymachującego kartkami na pewno będą wyglądały bezcennie. Razem z kolejnymi piosenkami zauważyłam, że pomimo wyboru naprawdę energetycznych piosenek, ludzie nie byli zmęczeni, nasyceni tym, co dostali. Oni chcieli więcej!

Przyszedł taki moment, kiedy Jared stanął na wybiegu, rozmawiając z ludźmi.
- Wiecie, co miałem dzisiaj, wcześniej, tam? – machnął w stronę drzwi na backstage, na co tłum zapiszczał z uciechy, po czym odezwały się pierwsze głosy: pierogi! Krzyczała to jakaś dziewczyna, chyba w okularach, stojąca praktycznie przy samych barierkach, po tej stronie płyty, gdzie Tomo miał swoje stanowisko. Jared uśmiechnął się szeroko, dodając:
- Tak, jakieś trzysta. Może trochę więcej.

Pokręciłam głową, śmiejąc się do niego ukradkiem i fotografując; robiąc zdjęcia, byłam w swoim żywiole, czułam się jak ryba w wodzie. Cóż, Jared miał rację, opowiadając mi, jakie dobre jest to danie, wzbudzające tyle emocji… Były przepyszne! Peter, uwięziony za kamerą na stojaku, po raz kolejny nie mógł nadziwić się, jakim cudem jestem w stanie za nim nadążać. Mark gdzieś zniknął, ale chwilę później zorientowałam się, że chyba robi podglądy z samego centrum hali.

Jared wspomniał też wcześniej, że chce tam się dostać, na wyspę, gdzie czekała podobno na niego gitara. Zastanawiałam się tylko, jak zamierza przedostać się przez ten tłum: crowd surfing czy przedzieranie się przez ludzi było tu absolutnie wykluczone, ale kiedy znów zgasły światła, jak w kontrolowanym spektaklu, zobaczyłam dwa rzędy ludzi z glowstickami w rękach. To musiała być ochrona. Światła, dwa snopy z wielkich reflektorów nagle padły w jednym punkcie: na samiutkim środku hali, podeście, z którego drobna, ubrana na czarno postać machała do tłumu. W morzu rąk i głów nie wiedziałam nawet, czy Jared przedostał się bezpiecznie, czy nic mu się nie stało po drodze.

- Witajcie! – zaczął machać wszystkim dookoła. Ci, których widziałam z przodu, z pytającymi minami zaczęli rozglądać się dookoła, nim zorientowali się, że mężczyzna, na którego chcą patrzeć, znajduje się o wiele dalej od nich. Głowy większości z nich zwróciły się w stronę telebimów; kamerzyści z powietrza odwalili kawał dobrej roboty, pokazując na bieżąco to, co działo się dalej.

Tłum szalał z radości. Reni miała rację – naprawdę byli nie do powstrzymania.

Kiedy już zeszliśmy na backstage, Jared rzucił się biegiem w stronę wody i mleka ryżowego. Emma wspominała, że nie mamy za wiele czasu do odlotu do Rosji, więc praktycznie prosto z areny pojechaliśmy do hotelu po bagaże, zjedliśmy, wzięliśmy szybki prysznic, no i na lotnisko. Niewielki samolot, którym lecieliśmy z Berlina, czekał już na nas na pasie startowym; tym razem bliżej terminalu, więc samochody nie musiały tak bardzo kołować. Nadal zaskakiwało mnie to, z jaką łatwością Jared znosił ciągłe podróże; uznałam więc, że zacznę brać z niego przykład i każdą wolną chwilę poświęcać będę na odpoczynek.

Kiedy już odjechaliśmy do wtóru pożegnań i pisków, zrozumiałam, co miała na myśli Emma. W żadnym z krajów, które do tej pory odwiedziliśmy, nie widziałam takiej szaleńczej wręcz fascynacji...

-------------------------
Minęło ponad pół roku od koncertu w Gdańsku, więc myślę, że to dobry moment, aby wrócić do niego. Część wydarzeń jest nie do końca zgodna z rzeczywistością, ale... to przecież fikcja, prawda? :)

S.

2 komentarze:

  1. Siedzenie na prawie handlowym nie jest na tyle ciekawe, żeby ogarniać co sie dzieje i jeszcze gościu jest jakimś przypałowcem, co tylko gada o sądzie. Kierwa ileż można dlatego wole napisać komentarz ewentualnie czytać razem z kolegą Wiedźmina przez ramię. Ale jednak wole komentarz :D
    Gdańsk <3 yeya, on nigdy nie będzie dla mnie taki wow i oh i ah jak Lódź, bo to prawie jak tysiąc lat między tymi koncertami. Ale i tak, pozytywna radość i całośc tego wszystkiego co się tam dzieje, jest ojejujej, że nie oglądam filmików z koncertów, bo potem mi smutno, a dziś taka pogoda. Ale i tak, ostatnio mam silną potrzebe udania się na koncert, mimo żr byłam troche więcej niż miesiąc temu, to i tak. A potem czytasz o czymś na czym byłaś i jest takie +1000 do smutku, bo kolejny koncert kij wie kiedy.
    Ale no, jak kocham koncerty, na tylu ilu już byłam to wspaniale wrócić do tych chwil mimo że to tylko opowiadanie. Polscy fani są najlepsi i to kurde mówi już każdy, dlatego tak chętnie do nas wracają.
    A Dżarek jak zwykle cieszy morde:D no i biedny Shann, przynajmniej się przebiegł troche i spalił kalorie. Ale to cena jaką muszą płacić za bycie sławnym :) chociaż to i tak mnie niesamowicie bawi ^^

    Xo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz, tylko żebym nie była potem powodem niezaliczenia przedmiotu, okej? ;)
      Co do koncertu: ja też mam potrzebę, no i pluję sobie w brodę, że nie mogłam jechać do Madrytu, ale szkoda; pisanie tego było dla mnie koszmarem. Przypomnieć sobie wojnę przy barierkach, to oczekiwanie, chwilę w Ergo zanim nas AIW nie wyrąbało, wywiad do Gazety Bałtyckiej... :D Ach, wspomnienia.
      Dżarek to Dżarek. A to z Shannonem to akurat fakt, nie fikcja :D

      S.

      Usuń

Czytasz? Proszę, skomentuj, to naprawdę pomaga :)